31.7.18

Zakonnicy z Santo Renega

Dział: Przeptaszenie
Numer rozdziału: 3
Gatunek: Yaoi, sci-fi



(12 godzin wcześniej)

— Jose.
          W izbie pełno było suszonych liści i kwiatów, przez których słodką woń przebijał się zapach palonej kawy. Na starym zjedzonym przez korniki kredensie leżały rozsypane jeżyny, spod stóp wyrastały korzenie drzew. Przez popękane szkło okien wstawionych w stare dębowe framugi wpadały promienie ciepłego słońca i odbiwszy się w srebrzystych kryształkach licznych słojów z przyprawami, kończyły swój żywot rozpraszając się na pokrytych dziwnymi malowidłami ścianach.
— Jose...
          Stare łóżko przypominające bardziej barłóg dzika skrzypiało przy najmniejszym ruchu, materac nie pierwszej młodości trzeszczał przeraźliwie, zeszmacony koc nadszarpnięty był gdzieniegdzie zębem czasu, a podłogę pokrywał jedynie zimny beton i sadza ze starego pieca, lecz było to jedyne miejsce w Odillero, gdzie Roberto czuł się bezpiecznie.
— Mogę już wstać?
— Jeszcze trochę — odparł długowłosy, wchodząc do pomieszczenia z garnuszkiem mleka w dłoniach.
          Jego głowę zdobiła masa jasnych warkoczyków zwieńczonych koralikami, wstążkami i innymi dekoracjami, twarz zaś pokryta była wyblakłymi tatuażami. Topił się w zbyt szerokich zgniłozielonych spodniach i wielkiej koszuli w paski. Jose był szamanem mieszkającym na peryferiach.
— O własnych siłach daleko byś nie zaszedł — powiedział, siadając obok niego i popijając ciepły napój.
— Nie miałem zamiaru wracać do domu, po prostu nie chciałem siedzieć tu sam — odparł Roberto, podnosząc się do pozycji siedzącej. — W zasadzie im dłużej tu jestem, tym bardziej nie chcę wracać.
— Ach tak? — zdziwił się Jose. — To pewnie przez tę wędzoną kiełbasę, której u was nie ma.
— Ale kiedyś muszę chyba wrócić, co? — zapytał Espinoza, uśmiechając się z troską.
          Jose spuścił głowę i zamilkł na dłuższą chwilę.
— No, ładny masz ten mundur, będzie mi go brakować — odpowiedział w końcu. — Bardzo dobrze na tobie wygląda, choć podoba mi się jeszcze bardziej na podłodze w mojej sypialni.

(Teraz)

          Sanchez przedzierał się przez lasy dębów korkowych. Jego umysł pogrążony był we wściekłości tak skrajnej, że zupełnie nie zauważył skradającej się drużyny Ramireza kilka mil za nim. Posuwał się naprzód cal po calu i jak okiem sięgnąć wszystkie gałązki, pnie, mchy i opadłe liście poznaczone były krwią. Gdzieś w tym musiał kryć się głęboki morał. Niepozorny dźwięk, pękająca czaszka, ale słychać go było wszędzie. Trzy razy dziennie. Nawet zabijanie było podporządkowane rozkładowi dnia. Diego pragnął dotrzeć do Odillero, bowiem pododdział Espinozy kilka tygodni temu mijał je w drodze do górskiego zajazdu Mio. Na miejscu przebywał przypadkowo zamieszany w sprawę absolvo były templariusz, z którego Tristan nakazał im wyciągnąć wszelkie informacje. 
          Rafael wraz z resztą postanowił wówczas rozbić obóz między lasem a siedzibą grupy Tierra. Nieświadomi potęgi szału Sancheza niesłusznie uznali, że pod osłoną nocy nie mógł zajść daleko. Postanowili cierpliwie zaczekać, aż słońce wzejdzie nad horyzont i dopiero wtedy ruszyć w pogoń. Julio wydawał się być czymś wyraźnie zaniepokojony, lecz nie pisnął ani słowa, była to przecież wyłącznie jego intuicja. Niestety intuicja Julio rzadko się myliła.
          Javier w chwili przerwy wyjął z torby kilka papierków i zaczął wodzić po nich wzrokiem, jak gdyby je ze sobą porównywał.
— W Odillero mają plantacje tytoniu — powiedział nagle. — Z kolei w Demossie mają deficyt. To bogata kraina. Za dostawę tytoniu mogliby zapłacić nawet w pirycie. W górach mają przecież własne złoża.
— Zaczęło się — wycedził przez zęby Abel.
— Gdyby wystarczyło nam czasu, moglibyśmy udać się na północ i trochę pohandlować. Wszyscy na tym skorzystamy, Abel — kontynuował. — Spójrz tylko. Pieniądze z misji otrzymuje Tristan, rozdziela je na równe racje. Miałbyś w tym spory zysk. Tierra liczy zaledwie około trzydziestu osób.
— Jeśli chcesz znowu przedzierać się przez chaszcze wzdłuż tamtej rzeki przy siedzibie grupy Agua, to proszę bardzo, droga wolna, możesz już iść — prychnął dryblas. — Nie wspominając o tym, że Demossa na pewno przyjmie cię z otwartymi rękoma. Grupa Nieve też ma w pobliżu kryjówkę, możesz skoczyć do nich na kawę.
— Zawsze można pohandlować gdzie indziej. Chociażby Conda, miasteczko u podnóży gór... Daliby nam podrabiany piryt, ale to z kolei moglibyśmy wymienić na rudy żelaza w Rubii — mówił. — Skorzystałbyś na tym.
— Nie przekonują mnie te twoje cyferki — syknął.
          Powoli się rozjaśniało. Julio z niepokojem obserwował Rafaela. W powietrzu unosiło się coś dziwnego, nie potrafił tego zdefiniować, ale z każdym momentem odczuwał to coraz mocniej. Kiedy Abel i Javier gawędzili w najlepsze, oczom Ramireza ukazała się grupka nieznajomych podążająca w ich stronę.
— Ksz-ksz — uciszył ich.
          Abel bez zastanowienia złapał za nóż i schował go za plecami.
— Spokojnie. Idą z południa — powiedział nagle Rafael. — To muszą być zakonnicy z Santo Renega.
          Tymczasem Sanchez gnał przed siebie, nie tracąc czasu na przerwy. Czekał, aż dojrzy prześwity słońca spomiędzy koron drzew i dostanie się do bram Odillero. Zamiast tego jednak...

No comments:

Post a Comment