23.10.17

Kochanek

Dział: Unexpected II
Numer rozdziału: 11
Gatunek: Yaoi



               Przebudziłem się, kiedy spowity mgłą Londyn jeszcze spał. Podobnie jak mój nowy kochanek, który leżał do mnie plecami i ani mu się śniło zachować choć pozory, że jesteśmy ze sobą naprawdę blisko. Wykrzywiłem twarz w grymasie i przeciągnąłem się, ziewając głośno. Spojrzałem na śpiącego Blase'a i powoli wylazłem z łóżka, starając się go nie obudzić. 
               Nie biorąc prysznica, nie myjąc zębów i nie robiąc w zasadzie nic poza ubraniem się, opuściłem pokój hotelowy z paczką papierosów w kieszeni bluzy. Miałem nadzieję, że pan menadżer niczego ode mnie nie wyczuje, chociaż... czy ja w ogóle miałem zamiar tam wracać?
               Były czasem w moim życiu dni, kiedy wszystko przestawało mnie obchodzić. Zespół, mój przyszły mąż, moje torby w hotelu, wspólne plany z Blasem. Teraz miałem ochotę tylko wyjść i zapodziać się gdzieś, zgubić, z nadzieją, że ktoś będzie mnie szukał, ale nie znajdzie. Bałem się bowiem odrzucenia. Z drugiej strony jednak obawiałem się psychicznej bliskości. Na sam wydźwięk słów "zdrowe relacje" zaczynałem się trząść. 
               Włóczyłem się ciemnymi uliczkami, mając w głowie to, co przy ostatnim spotkaniu powiedział mi Hyesung. Co, jeśli miał rację? Co, jeżeli rzeczywiście byłem tylko kulą u nóg ciężko pracującego zespołu i hamowałem pracę swoim lenistwem? "Czy ta winna wszystkiemu osoba to ja? To przeze mnie nie jesteśmy sławni?" - myślałem ciągle. 
                    Założyłem kaptur na głowę, wszedłem w jedną z bocznych ulic, oparłem się plecami o ciemny mur i odpaliłem papierosa, obserwując ludzi podążających głównymi ulicami. Tam nikt mnie nie widział. Tam nikt mnie nie znał. Tam nikt się mną nie interesował. Ach, niezależność. W byciu outsiderem było jednak coś wygodnego. 
                       Pomyślałem sobie wówczas, iż szczerze nienawidzę swojego życia. Że żałuję, że mukowiscydoza mnie wtedy nie zabiła. Czułem się niczym wyrzutek społeczny, który niczego nie potrafi doprowadzić do końca. Kiedy jeszcze miałem kontakt z Ryanem przed moją nieskuteczną śmiercią, zalewałem wszystkie smutki alkoholem, co pozwalało mi jakoś funkcjonować. A nieszczęśliwą bolesną miłość wylewałem na setki swoich kochanków. I jakoś to było. Potem działo się już tylko gorzej. Wcisnęli mnie do jakiegoś zespołu, narzucono, co mam grać, zamknięto w jednej chałupie z ludźmi psychicznie niezrównoważonymi. W dodatku wdałem się w romans z menadżerem, przez co gitarzysta zaczął mnie szantażować i kazał wypełniać swoje rozkazy. I co ja miałem z tym wszystkim zrobić? Oczywiście wyjścia były dwa. Zabić się albo uciec. 
               Sprawdziłem kieszenie. Tak jak przypuszczałem nie miałem sobie ani portfela, ani dokumentów, ani nawet komórki. Nic, tylko paczka fajek i kilka banknotów w kieszeni spodni. Mogłyby starczyć mi co najwyżej na kilka bułek, gorącą kawę, rozmowę telefoniczną i może bilet do kina. A miałem zamiar spierdolić z tego gnoju, mając w swoim dobytku tylko to. Postanowiłem więc w pierwszej kolejności udać się na dworzec kolejowy i pojechać do rodziny. Pamiętałem, że mam jakieś ciotki w Cambridge. Może nawet przypomniałbym sobie adres. 
                    Zapytałem po drodze kilku przechodniów o drogę. Jeden nie wiedział, drugi nie znał języka, trzeci minął mnie bez słowa. Taksówkarz odmówił, ale zaproponował, że mnie podwiezie. Dopiero staruszka wracająca z małego lokalnego sklepiku ze świeżym pieczywem złapała się za głowę i krzyknęła:
— Chłopcze, to kawał drogi stąd!
                     Machnąłem na to ręką mówiąc, iż zdziwiłaby się, gdyby tylko wiedziała, jak wiele mam czasu. Brzęczała coś pod nosem o młodym pokoleniu, ale finalnie pokazała mi, którędy mam się udać. Byłem wniebowzięty. 
                    Szedłem, szedłem i szedłem. Ludzie mierzyli mnie wzrokiem i spoglądali jak na idiotę. Zapewne chodziło o mój niecodzienny wygląd. Czy w Londynie nadal panowało średniowiecze? Kiedy tak mijali mnie z krzywymi minami, miałem ochotę ich pozarzynać jak świnie. Gdy dzieci uciekały z chodnika, czułem się jak straszny potwór. A może nim byłem? Może to mnie trzeba było gdzieś zamknąć i zabić? Może...
— Shen! — Usłyszałem nagle. Zadrżałem. — Shen...
                  Odepchnąłem go, kiedy chciał mnie przytulić. Nie spojrzałem mu w oczy, bojąc się kontaktu wzrokowego. 
— Gdzie byłeś? Kiedy wyszedłeś? I dlaczego, do chuja, nie wziąłeś ze sobą telefonu?! — wrzeszczał, przyciągając uwagę przechodniów. 
                    Że też musiał mnie znaleźć, kiedy już byłem tak blisko celu, cholera. Jak on to w ogóle zrobił?
— Zostaw mnie — wycedziłem przez zęby. 
— Co to ma znaczyć? — spytał z dezorientacją. 
— Zostaw mnie — powtórzyłem. — Wypierdalaj.
— Zrobiłem ci coś? — zapytał znowu. 
— Blase, ja tak dłużej, kurwa, nie mogę! — krzyknąłem na niego. — Rzygam ze stresu co kilka dni, nie mogę spać, nie mogę jeść, cały czas chudnę, zaraz będę miał niedowagę. A nie, już mam. Blase, to mnie, kurwa, zabije! Niech oni sobie znajdą innego wokalistę. 
— Ach, o to ci chodzi — westchnął, głaszcząc mnie po głowie. — Nie ma najmniejszego problemu. Ale ja cię nie zostawię. 
                    Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. Nie dowierzałem, że tak po prostu się zgodził. Przyszła do mnie niewyobrażalna ulga i od razu poczułem się o wiele lepiej. 
— Jedźmy do hotelu — zaproponował, po czym pochylił się nad moim uchem i położył dłoń na moim torsie. — Nie masz czasem ochoty na...?
                       Dotyk obcych dłoni na mojej klatce piersiowej zawsze wywoływał u mnie skrajne reakcje. Byłem pieprzonym fetyszystą. Po czymś takim mogłem tylko potulnie wejść do samochodu i biec za Blasem na koniec świata, byle tylko mnie dotknął. I tak też zrobiłem. Wsiadłem do auta, dałem się zawieźć do hotelu, pobiegłem za nim do windy, wyprzytulałem go, skoro nie było w środku żywego ducha, a potem entuzjastycznie dałem się wciągnąć do pokoju. Usiadłem na łóżku, seksownie zakładając nogę na nogę, gdy nagle...
— Shen — powiedział stanowczo Blase, siadając obok mnie z palącym się papierosem. I znów zamiast patrzeć na mnie wzrokiem zakochanego Turnera spoglądał na mnie jako surowy pan menadżer. — Co ty odpierdalasz znowu?
                    Spuściłem głowę. Chyba rzeczywiście nikt nie był w stanie mnie zrozumieć. Chyba niepotrzebnie łudziłem się, że znalazłem tego jedynego. Nie. Nawet on nie potrafił. Pewnie nawet nie próbował. 
— Manipulacja? — spytałem. 
— A co innego mogłem zrobić, żebyś przyszedł tu ze mną i porozmawiał normalnie? — odpowiedział pytaniem na pytanie.
— Blase, ja się boję myśleć, jaka jest twoja definicja normalnej rozmowy — syknąłem. — I wiesz co? Pierdolę to. Pierdolę ten zespół, pierdolę tę robotę i pierdolę ciebie. 
                       Kiedy wypowiedziałem te słowa, poczułem okropny ból pod żebrami. Przez chwilę ciężko było mi oddychać, ale ukryłem to. Nie chciałem, by Blase widział jak się czuję. 
— Doprawdy? — Blase uśmiechnął się ironicznie. — W takim razie wychodzę. Co chcesz mi powiedzieć na naszym ostatnim w życiu spotkaniu?

1 comment:

  1. Twój super ziomek z Sosnowiec city1 January 2018 at 05:30

    p r z y p o m i n a m o r o z d z i a l e z ł o t k o ; )

    ReplyDelete