29.7.16

Potrzebny jak drzazga w fiucie

Dział: Unexpected II
Numer rozdziału: 1
Gatunek: Yaoi



                         Od wnętrza podniszczonej gablotki dzieliła mnie jedynie szyba, brudna i równie zdewastowana, co cała ta miejska szafka. Kto w Edynburgu zwykł jeszcze w dobie internetu korzystać z tak staroświeckich sposobów masowego przekazu? Rękę dałbym sobie uciąć, że mieszkańca użytkującego podobną machinę ze świecą można by szukać, a jednak istniał ktoś na tyle głupi i naiwny, by co tydzień, kiedy akurat niedzielnym wieczorem przechadzałem się w tej okolicy, wywieszać nowe artykuły o tym, co akurat zjadł pies znanej aktorki i na jaki kolor tym później rzygał. Tym razem jednak jeden z tych wygniecionych i wymiętolonych papierków, które ktoś oblepił swoimi tłustymi paluchami nim jeszcze ukrył je za szybą, przykuł skutecznie moją uwagę. Ujrzałem wizerunek młodego czarnowłosego mężczyzny o cerze alabastrowej i niepozornie idealnej. W normalnym stanie rzeczy potraktowałbym to jako nieudolną próbę wciśnięcia nam wszystkim kitu, że fitness i brak używek, wspomagane dodatkowo toną drogich suplementów rodem z najdalszych zakątków Himalajów, setkami sesji coachingowych i innymi peelingami z gówna, są w stanie sprawić, że zapobiegniemy powstawaniu wszelkich przebarwień skóry, wyprysków, a nawet zmarszczek. Jednakże znałem tego człowieka, miałem okazję stanąć z nim twarzą w twarz. I z czystym sumieniem mogłem potwierdzić, że naprawdę tak perfekcyjnie wygląda. W rzeczywistości to marnie wykadrowane zdjęcie o słabej jakości nawet nie oddawało blasku jego włosów, zawadiackiego spojrzenia i ciepła, jakie biło od niego na kilometry. 
                         Zza szyby spoglądał na mnie ciemnymi oczyma słynny gitarzysta rockowy, wybitny muzyk rozpoznawalny prawdopodobnie już na całym globie. Ja natomiast nadal zalegałem przed tabliczką, pochylony w pozycji dojazdowy Małysz, ubolewający nad swoim losem, że z moim brakiem talentu nie znajdę się nawet na pierwszej stronie faktu. Ach, jakże brakowało mi tej sławy, o której zawsze marzyłem. Tak często zdawała się być już na wyciągnięcie ręki. I zawsze, ale to zawsze umykała, gdy już pewien byłem, że nikt i nic mi nie przeszkodzi. Mężczyzna sprawiał wrażenie dostojnego, jego ciało prezentowało się rewelacyjnie. Dzięki drogim treningom nawet polne popierdalacze nie miały z nim najmniejszych szans. Westchnąłem głęboko. Walczyłem sam ze sobą. Jedna część mnie wołała, bym nie przestawał, żebym się nie poddawał i chwytał marzenia, gdyż jestem przecież coraz bliżej. Druga zaś zdawała się już być kompletnie zrezygnowana i bezsilna. 
                        Brud unoszący się w edynburskim powietrzu zasłaniał gwiazdy i czynił niebo żółtym, z nieco oliwkowym prześwitem. Latarnie uliczne nie dawały za wygraną, otaczając same siebie złotą aurą i przyciągając ciekawskie ćmy i komary. Założyłem włosy za uszy i, pociągając lekko nosem, odpaliłem papierosa. Starałem się ukrywać mój wieloletni nałóg przed współlokatorami. Im nie można było ufać. Prędzej czy później złe wieści dotarłyby do samego Blase'a, a ten sprałby mnie za to na kwaśne jabłko. Ten hipokryta wypalał paczkę dziennie, a nam wszystkim zabraniał nawet myśleć o fajkach. Spojrzałem na paczkę niebieskich Viceroyów i zatrzymałem się na moment. Tyle razy już próbowałem odejść z tego cholernego zespołu i ani razu jeszcze nie zdołałem tego zrobić. Któregoś dnia miałem już nawet spakowane torby i kupiony bilet na pociąg. Znaleźli mnie w połowie drogi w taksówce. Wbiegli na ulicę, kierowca omal nie zszedł na zawał, rzucili mu na przednie siedzenie kilka zielonych, zabrali moje rzeczy, związali mnie i tyle było z mojej ucieczki. Zdawało się, że nie jestem w stanie już uciec i spędzę z nimi całe swoje marne życie. Byłem więc stracony. 
                         W głowie wciąż krążyła mi ta niezręczna myśl, że Hyde Allen, wraz ze swoim świeżo poślubionym mężczyzną, zaadoptował dzieciaka i zawiesił przez to swoją karierę. Powinienem był skakać z radości, gdyż pojawiła się przecież okazja na nadrobienie straconego materiału. Przypomniałem sobie wzrok, jakim patrzył na mnie z gablotki. Zdawał się wtedy mówić: "Daję ci czas, mój drogi. Ale kiedy wrócę, musisz być co najmniej moim godnym rywalem".
                         Szedłem powoli wyschniętą drogą, a za moimi stopami unosiły się obłoczki kurzu. Pan Andrew zorganizował nam świetną lokację, na to nie mogłem narzekać. Wspólne dwupiętrowe mieszkanie nie budziło pozytywnych wrażeń, ale wspólne dwupiętrowe mieszkanie znajdujące się za miastem, otoczone z każdej strony lasem, brzmieć już lepiej nie mogło. Zaciągnąłem się mocno dymem tytoniowym i wsłuchałem się w słodką ciszę, którą zakłócał jedynie cichy szmer drzew. I wtedy nagle zostałem oślepiony. Gwałtownie zasłoniłem dłońmi oczy, a moich uszu dobiegł głośny warkot zbliżającego się z prędkością światła samochodu. I wiedziałem, że jedzie tu, żeby pozbawić mnie życia. Mimo to stałem jak wryty i nie miałem zamiaru ruszyć się choćby o centymetr. Tak jak przypuszczałem, z piskiem opon zatrzymał się tuż przede mną. Zacząłem dusić się unoszącą się warstwą pyłu. Obszedłem pojazd i zapukałem w okno kierowcy. 
— Zniedołężniały chiński pierdziel — wycedziłem przez zęby, nie ukrywając swojej wściekłości. Zdawało się, że ten idiota świetnie się bawi, testując na mnie swoje słabe żarty. — Cóż za spotkanie!
— Co to za wyraz twarzy? "Wieśniak numer dwa"? — spytał, chichocząc złowieszczo. — Jestem Koreańczykiem, miło by było, gdybyś w końcu raczył zapamiętać. 
— Nie wiem, dokąd zmierzasz, ale jesteś mi tu potrzebny jak drzazga w fiucie — syknąłem. — Nie mam nic przeciwko, żebyś kontynuował przejażdżkę. 
— Powinieneś być dla mnie grzeczny, mam ci przypomnieć, jak musiałem zajmować się twoją urżniętą w trzy dupy dupą? — zapytał, poważniejąc nagle i, przy okazji, rozcinając mnie wpół laserami z oczu. 
— Spójrz, Hyesung, tam w oddali jest taka całkiem przystępna stodoła — zacząłem, zniżając głos do aktorskiego diapazonu. — W środku na pewno znajduje się czysty stół Kamila Durczoka. Czyż to nie kuszące? Czy nie powinieneś jak najszybciej tego sprawdzić? Zatrzymywał się tam nawet sam Piotr Kupicha z zespołu Feel. Przy okazji, jeszcze zanim pojedziesz. Blase w domu?
— Rano poleciał sobie do Berlina jak do jakiejś żabki — odparł, odwracając wzrok. — Ale mówił, że wieczorem wraca. Możliwe, że jest już u siebie i obmyśla plan zniszczenia cię. Tak na wypadek, gdyby nie chciało ci się przyjść na próbę. 
                         Skinąłem ręką na pożegnanie i odszedłem. Opuścił mnie, znów pozostawiając za sobą duszące obłoki kurzu. Słyszałem już pierwsze oznaki tego, że zbliżam się do mieszkania. Wrzasków i pisków nie było końca. Nie dziwiłem się, że Park wsiadł w swoje lamborghini i nawiał najszybciej jak tylko się dało. Nie dało się wytrzymać wśród tych zdeformowanych dzieci. Co prawda opłacanie nam rachunków i jedzenie za darmo wydawało się być najbardziej komfortową umową z wytwórnią, jaką tylko mogliby zaoferować, lecz egzystowanie na wspólnej powierzchni z tymi kretynami dawało mi więcej rozrywki, niż byłbym w stanie znieść. Cieszyłem się w duchu, że to Bizon wylądował ze mną w jednym pokoju, bo chyba bym się powiesił, gdyby trafił mi się ktokolwiek inny. 
                    Już po chwili moim oczom ukazała się wyłaniająca się spomiędzy drzew ogromna chałupa rozświetlona zewnętrznymi lampami. Nieopodal zrobiono specjalnie dla nas staw, który zarósł już pleśnią, bo nikomu nie chciało się tym zająć. Stała nad nim zgrzybiała spróchniała ławka, która zdecydowanie nie wyglądała tak jak na zdjęciach. Cóż, byłem w domu. 
                         Kiedy tylko przekroczyłem progi mieszkania, sparaliżował mnie strach. Chciałem już zdejmować buty i pędem gnać do swojego pokoju, zabarykadować się szafami i zrobić bunkier, ale ten koszmar widocznie mnie wyczuł i zasiadł majestatycznie na schodach, nie pozwalając mi przejść. Nie byłem w stanie się ruszyć. Spoglądał na mnie wielkimi ślepiami przez kilka dłużących się w nieskończoność sekund, po czym z jego paszczy wydobył się cichy, wysoki niczym u kastrata dźwięk:
— Miau!
                         Już zaczynałem zastanawiać się, gdzie zostawiłem swój spisany testament i czy aby na pewno znajdzie go odpowiednia osoba, gdy nagle znienacka pojawił się nasz straszny bodyguard i wziął na ręce swojego potwora.
— Lovely... — jęknąłem. — Co za ulga... Myślałem, że mnie pożre...
                        Ent uśmiechnął się wówczas szeroko i pomachał mi ręką z zabandażowanym czwartym palcem lewej ręki. A raczej tym, co po nim zostało. Kaleczonym swoim językiem wytłumaczył mi, że Mruczek jadł już kolację i mogę spać spokojnie. 
— Już dał żem mu żryć — spuentował. — Idź lulu.
— Ent, straciłeś palca...? — wyjąkałem, nie dowierzając temu, co wówczas ujrzałem.
— I znowu nie mogę klaskać u Rubika — odparł z uśmiechem.
                         Łudziłem się, że go nie będzie. Mieszkał na przedmieściach zupełnie po drugiej stronie Edynburga. Wpadał tylko czasem, kiedy znudziło mu się rozmawianie z samym sobą. Przywoził wtedy zawsze tego potwora, dodatkowo przybiegała za nim ta mała blond dziewczyna szalejąca na jego punkcie. W powietrzu zaczynała się wówczas unosić miłość, bowiem zarówno chinol, jak i Bizon pałali do niej gorącym uczuciem, lecz ona tego nie odwzajemniała. Była zaślepiona tym wytatuowanym zbiegiem, który któregoś dnia chyba przyćpał tak ostro, że stracił pamięć i zapomniał nawet, kim jest i skąd pochodzi.
                         Powoli wczołgałem się na górę, a każdy schodek sprawiał wrażenie nieosiągalnego celu, który udawało mi się zdobyć kosztem swojego zdrowia fizycznego i psychicznego. W powietrzu unosiła się woń smażonego mięsa. Wyglądało na to, że Blase nie odwiedził nas po powrocie z Niemiec, w przeciwnym razie dostalibyśmy wszyscy po głowach za jedzenie niezdrowych potraw, w dodatku o tej porze. Trochę mi ulżyło, jednakże nie na tyle, by móc w tym mieszkaniu funkcjonować jak normalny człowiek.
                         Kiedy zdołałem dotrzeć na piętro, prosto do kuchni, moim oczom ukazał się widok tak tragiczny, że przez chwilę zacząłem pragnąć swej śmierci, jak gdyby była dla mnie jedynym ratunkiem, eutanazją w czystej postaci. Znalazłem się wówczas w naszej wielkiej kuchni i nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, iż w domu tego dnia byli wszyscy. Wszyscy bez wyjątków. Nawet Dennis Parker, ten podstarzały niedogolony gnojek, którego pan Andrew kiedyś ściągnął do zespołu, choć nie pasował do nas ani wiekiem, ani - tym bardziej - wyglądem. Parker nie bywał u nas często, mimo że podobno z nami mieszkał, bowiem wolał stacjonować w swojej własnej chałupie, gdzie zawsze czekała na niego loszka z gorącym obiadkiem i gromadka zdeformowanych po ojcu dzieci. Nie miałem zielonego pojęcia, jak ten facet się tutaj znalazł.
— Bizon — szepnąłem, przysuwając się do białowłosego przyjaciela. — Czy ja umieram?
                           Zacząłem odczuwać niewyobrażalne mdłości i już pewien byłem, że jestem blady jak ściana i lada chwila upadnę z hukiem na kamienną posadzkę i wyzionę ducha.
— Jeszcze nie — odparł z uśmiechem Jamie Bison. — Hyesung jest poza domem, wszystko będzie dobrze.
                     Jamie zawsze potrafił poprawić mi nastrój, nawet w tak okrutnych momentach jak ten. Ceniłem go jako świetnego przyjaciela oraz człowieka, który potrafi dać sobie radę niezależnie od warunków, w jakich się znajdzie. Był skromnym chłopakiem z biednych dzielnic przedmieścia i miał za sobą straszną przeszłość, choć sam tak nie uważał i twierdził, że w życiu ma sporo szczęścia.
                    Bizon pomagał akurat robić obiad Parkerowi. Dennis Penis zawsze pichcił krwiste steki, jeśli zdołał już dobrać się do naszej nieużywanej kuchni. Może chciał zwrócić uwagę na to, jak bardzo jest męski w porównaniu do swoich wymalowanych anorektycznych kolegów z zespołu, a może zwyczajnie nie potrafił przygotować niczego innego. Obróciłem się na pięcie, a mój wzrok przykuły zaloty Deidre i Enta. Jeśli można by było nazwać tak to, co właśnie czynili. Lovely siedział na sofie, pochylony tak nisko, jak gdyby zaraz miał mu wyskoczyć garb wysokości Mount Everestu, w dłoniach miał książkę o dużym formacie i twardej okładce, na niej zaś kartkę, na której coś rysował. Na podłodze porozrzucane były kolorowe kredki, istna patologia. Blondynka zajmowała miejsce tuż obok niego, tak blisko, że pomarzyć mógł tylko o jakiejkolwiek sferze intymnej, ale zdawało się mu to nie przeszkadzać.
— Śliczny — zaczęła swoim wysokim głosem. Rozwiązywała akurat krzyżówki i postanowiła poprosić go o pomoc dobrze wiedząc, że ta wytatuowana łysa kreatura nie posiada nawet zdolności czytania. — Co ciągnie się lepiej niż guma?
— Jelita — odparł bez namysłu.
                         Przełknąłem głośno ślinę i poczułem, jak ze stresu pocą mi się dłonie. Nagle jednak zauważyłem, że Mruczek zniknął z pola widzenia. Było to o stokroć gorsze, niż jeśli siedziałby metr przede mną i bacznie obserwował najmniejszy mój ruch. Aby zachować względy bezpieczeństwa, zbliżyłem się do papużek nierozłączek zajmujących sofę. W razie czego mój bodyguard osłoniłby mnie przecież przed klątwą przerażającego pana Mruka. Podszedłem więc bliżej i skorzystałem z okazji, by przyjrzeć się rysunkowi Enta.
— To apokalipsa? — spytałem.
                         Uniósł głowę i rzucił mi zdziwione spojrzenie, bo czym bez słowa wrócił do wykonywanej wcześniej czynności. Deidre odchrząknęła znacząco, dając mi do zrozumienia, żebym nie używał tak trudnych słów w towarzystwie Enta. Mimo wszystko zaciekawiła mnie jego artystyczna wizja, więc kontynuowałem wywiad środowiskowy.
— Lovely, co robi ten diabeł w ogrodzie? — spytałem nieśmiało.
— Rozsiewa zło — odparł z nieukrywanym entuzjazmem.
— A Jezus na rondzie? — zapytałem znowu.
— Nawraca — odpowiedział krótko.
— A ta panda w pożarze lasu? — zadałem kolejne pytanie, przygotowując się na śmierć.
— Płonie.
                        Poczułem, jak do oczu podchodzą mi łzy. Nie byłem w stanie przetrawić zachowania moich współlokatorów, choćbym bardzo chciał. Drżącą dłonią wyjąłem powoli telefon z kieszeni, łudząc się nadzieją, że jest jeszcze na tym świecie ktoś, kto zaoferuje mi pomoc. Wiedziałem jednak, iż policja czy inne służby porządkowe nie dadzą rady, poza tym sam wizerunek Lovely'ego Enta spłoszyłby ich co najmniej na kilka mil. W popłochu przeglądałem kontakty w telefonie, aż moim oczom ukazało się nazwisko "Blase Turner". Nasz pan menedżer pewnie był zmęczony po długiej podróży, ale przecież zapewnienie bezpieczeństwa członkom zespołu należało do jego obowiązków, czyż nie? Szybko ukryłem się w łazience, wcisnąłem się w kąt między sedesem a ścianą i wybrałem numer. Każdy kolejny sygnał przybliżał mnie do śmierci i już zaczynałem oblewać się potem ze strachu, że nie odbierze, gdy nagle...
— Tak? — Usłyszałem.
— Blase, błagam, ja tu nie wytrzymam, Ent rysuje apokalipsę kredkami i gada o ciągnących się jak krówki jelitach, nawet chinol odpadł i nawiał swoim lamborghini, błagam, Blase, zrób coś... — wyjąkałem jednym tchem.
— Mieszkasz z nimi tak długo i nadal nie potrafisz z nimi rozmawiać? — spytał zrezygnowanym tonem. — Czy to na pewno ja powinienem ci pomóc?
— Błagam, przenocuj mnie, będę ci sprzątał i gotował, daj mi tylko bezpieczny azyl, w którym te gnoje mnie nie znajdą — szlochałem.
— Jakbym mało miał zmartwień na głowie — syknął. — Zdajesz sobie sprawę, jak ciężki dzień mam za sobą?
— Ty? TY? — wkurzałem się.
— Ale masz się zachowywać — powiedział. — Daj mi pół godziny.
                      Odetchnąłem z ulgą, choć wiedziałem, że najbliższe minuty będą najgorszym okresem w moim życiu. Przegryzłem wargę i skupiłem się na chłodzie bijącym od łazienkowej posadzki. Zimno przechodziło przez moje uda, biegnąc aż do stóp, wywołując tym samym całkiem przyjemne uczucie. I wtedy w oddali dostrzegłem wielkie ślepia. Patrzyły na mnie zza prysznicowej szyby i już wiedziałem, że Blase będzie jedynie zbierał po mnie narządy wewnętrzne. Nie zdążyłem nawet policzyć do trzech, a ten potwór rzucił się na mnie, przelatując najpierw trzy metry nad ziemią, bo po tym wylądować centralnie na mnie. Wtedy zacząłem szanować fakt, iż mam wszystkie palce. Musiałem o nie walczyć, nie mogłem dać za wygraną! Złapałem więc sierściucha za szmaty i szybkim ruchem pozbyłem się problemu, spłukując go w toalecie. Spojrzałem na swoje drżące dłonie i poczułem się niczym pan świata, niczym król, który właśnie wygrał ostateczną wojnę i od teraz może cieszyć się spokojem po kres swoich dni. Dumnym krokiem opuściłem łazienkę, a moim oczom ukazała się kolejna pokraka, której widoku przetrawić nie potrafiłem.
— Pan skejter szalał w toalecie na desce? — spytał chinol, uśmiechając się złowieszczo na mój widok.
— Śliczny, zobacz, zaczyna się! — krzyknęła z entuzjazmem Deidre, biorąc do rąk popcorn i niecierpliwie czekając na codziennie potyczki słowne między mną a Hyesungiem.
— A ty co? Wymalowałeś się specjalnie na przejażdżkę samochodem za te czeki, co ci mama co miesiąc wysyła? Naturalny jesteś jak wygrana Rodowicz na Top Trendy — syknąłem.
— Moja cera jest nieskazitelna i nie potrzebuje makijażu. Kosmetyki zostały stworzone dla takich ludzi jak ty — zachichotał. — Chociaż, nie ukrywam, ilość tynku na twojej twarzy to większa zagadka niż kurs franka.
— Ciekawe, jak czuje się twoja biedna matka harując na twoje zachcianki, podczas gdy ty zapierdalasz jej kasę jak shinden napisy — odparłem szorstko. Szach mat!
— Przepraszam bardzo, panowie — wtrącił się nagle Jamie. — Naprawdę nie chcę przerywać, ale kibel nam wybuchł.
— Ent, czy twój skurwiały kot trzyma pod futrem ładunki wybuchowe? — spytałem z przerażeniem.
                         I wtedy zapanowała niezręczna cisza, przeszywająca mnie na wskroś, przebijająca na wylot niczym włócznia. Lovely spoglądał na mnie wzrokiem tak wściekłym, że chyba nikt nie byłby w stanie już powstrzymać go od zamordowania mnie. Hyesungowi twarz wykrzywiła się o dziewięćdziesiąt stopni, a Bizon zmarszczył się w panicznym uśmiechu. I wtedy ku zdziwieniu wszystkich obecnych znikąd pojawił się Mruczek i grzecznie wskoczył Deidre na kolana. Ent momentalnie się uspokoił i zaczął głaskać i miętolić swojego kota, a my odetchnęliśmy z ulgą.
— Stary, bo nam Lovely na zawał zejdzie... Dziś ma ciężki dzień, w południe nie mogliśmy go uspokoić — zaczął Jamie. — Deidre czytała mu tę opowieść o kobiecie, która parała się eksperymentami na żywności i zatruła bogatą wpływową dziewoję, a jakiś diaboliczny genetyk wybudził ją ze śmierci po stu latach wmawiając schizofrenię.
— Przecież już słyszał sto razy o śpiącej królewnie — odparłem.
— Wiem, ale chyba liczył na inne zakończenie — mówił. — Poza tym Deidre wysłała go do sklepu po bibułkę, wiesz, jakieś artystyczne zamiary, kompletnie się na tym nie znam. Wyobrażasz sobie? Wszedł, przywitał się, poprosił o...
— O bibułkę? — dopytywałem się.
— Stary — wyjąkał, łapiąc się za głowę. — O biseksualną bułkę.
                         Momentalnie się rozpłakałem, a Bizon zaczął przepraszać, że nie powinien był opowiadać mi tak strasznych historii przed snem. Wtedy jednak poczułem, jak wibruje mi telefon w kieszeni. Pędem wbiegłem do swojego pokoju, wziąłem torbę z rzeczami i kosmetykami, bo zawsze miałem taką jedną w zanadrzu specjalnie na takie okazje, po czym pożegnałem się słowami, że jadę do Blase'a i zniknąłem.
                         Czarny samochód z przyciemnionymi szybami czekał już na parkingu przed naszą chałupą. Otworzyłem tylne drzwi i wrzuciłem torbę na siedzenie, po czym zająłem miejsce z przodu.
— Blase, nie wiem jak ci dziękować — wymamrotałem.
— Cała przyjemność po mojej stronie — odparł ironicznie.
                         Naprawdę wyglądał na przemęczonego. Cienie malowały się pod jego oczami, a gdzieniegdzie dało się dostrzec zmarszczki, których jeszcze kilka dni temu nie miał. Wielokrotnie powtarzał, że ta praca go zabije, że nas nienawidzi, szantażował odejściem z roboty. Coś go jednak przy nas trzymało, a my, zamiast to uszanować, męczyliśmy Blase'a jeszcze bardziej.
                         Wyciągnąłem się na siedzeniu i westchnąłem głęboko. Spojrzałem przed siebie, w bezkresną czerń otoczoną ciemnymi drzewami. Turner gnał jak pojebany, nie obawiając się, że może tym samym pozbawić życia jakieś bezbronne dzikie zwierzę.
— Słyszałeś o Allenie? — spytałem cicho.
— Jasne — odparł.
— Męczy mnie to — wyjąkałem. — Nie mogę przestać o tym myśleć, odkąd się dowiedziałem.
— Domyślam się — odpowiedział szorstko.
— Jak to? — zdziwiłem się. — Myślałem, że uznasz, że dzięki temu teraz będę miał czas, żeby się rozwinąć, wiesz, koniec z etapem podciętych skrzydeł i tak dalej...
— To by było logiczne, masz rację — powiedział. — Ale dobrze wiem, że nadal myślisz o Ryanie, Shen. Ten dzieciak pewnie przekreślił twoje ostatnie nadzieje na odbicie go.
— Blase... — jęknąłem. — Nie chcę, żeby było tak, jak mówisz. Ale masz rację, masz cholerną rację.


1 comment:

  1. "Wtedy jednak poczułem, jak wibruje mi telefon w kieszeni"
    MYŚLAŁAM, ŻE COŚ INNEGO
    Płakałam jak czytałam, a łzami doczyściłam Durczokowi stółstół. Było śmiesznie

    ReplyDelete