16.10.15

Oddajcie mi marzenia

Dział: One shot.
Numer rozdziału: - 
Gatunek: Thriller.



                         Potrzebowałem eutanazji w czystej postaci. Z jednej strony pragnąłem już być tylko ze sobą szczery, ale z drugiej coś mnie powstrzymywało. Nie chciałem przyznać, że mam słabości. Dotychczas opiewałem wszem i wobec moją siłę psychiki i charakteru. Ktoś taki jak ja nie mógł się czymś za bardzo zamartwiać. Musiał być obojętny, bo tego wymagało społeczeństwo. 
                          Takiemu też żyło się o wiele prościej. Długo noszona maska staje się twoją twarzą, więc gdy minął określony czas, wtopiłem się w swoją wymyśloną osobowość. Stałem się postacią, którą sam wcześniej wykreowałem. Brzmiało ponuro, ale tylko to mogło mnie wtedy uratować. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że mój charakter posiada dwie płaszczyzny. Tę na wierzchu i tę położoną nieco głębiej, mniej świadomą. Dlatego bez problemu przyjmowałem całe zło tego świata na klatę, podczas gdy wszystko, co działo się wokół mnie, skutecznie i nieuleczalnie kaleczyło, raniło i łamało drugą płaszczyznę. Działało stopniowo i przemyślanie, wyglądało to na jakąś pieprzoną strategię psychopaty. To nie był wystrzał z broni palnej, który zabija w kilka sekund. To były kilkunastoletnie tortury, z których nie było opcji uwolnienia. Jedynie przygotowywały do ostatecznego wyjścia, jakim była śmierć. 
                         "Koleś, samobójstwo to tchórzostwo" - myślałem. "Chcesz być modny? Zwrócić tym na siebie uwagę?". Zauważyłem, że nie spotkałem jeszcze osoby inteligentnej, która faktycznie świadomie dążyła do śmierci. Dlatego nie mogłem się początkowo pogodzić z tą myślą, choć czułem, że wypływa z głębi mnie. Jest szczera. 
                           Wkurzało mnie to jak jasna cholera. Człowiek o niewyobrażalnej sile psychicznej. Człowiek, który dotychczas pomagał innym ludziom przy problemach psychicznych, nagle stał się wrakiem i zdolny był tylko do rzucenia się bezwładnie na łóżko i spoczęcia w bezruchu. Notorycznie okłamywałem innych ludzi. Podawałem im recepty na życie, w które kompletnie nie wierzyłem. Co prawda działały w ich przypadku, jednak nadal było to chore kłamstwo, które uknułem sobie w głowie na podstawie swojej wiedzy psychologicznej, której nie posiadałem. I teraz jak tu przyznać się przed samym sobą do tej dziwnej ciągoty do śmierci?
                          Nie sądziłem, że kiedykolwiek się to stanie, ale zrozumiałem nagle motywy wszystkich prawdziwych samobójców. Tych, którzy się z tym nie ogłaszali, tylko robili to w ciszy i bez niczyjej wiedzy. Wbrew pozorom uświadomienie sobie tego wszystkiego nie było proste. Co gorsza - kompletnie sprzeczało się z ogólnie przyjętymi normami, z kodeksem moralnym. Tylko, cholera, po świecie stąpa czternaście miliardów ludzkich stóp, dlaczego nie mam prawa myśleć inaczej? Co, jeśli myśl, że życie jest piękne, była tylko pieprzonym stwierdzeniem jakiegoś schizofrenika i została kultywowana w późniejszych czasach? A może szczęście zaczynało się po skończeniu tego cholernego marnego żywota? 
                         Gdy myślałem o swojej przyszłości, ogarniał mnie stres i panika. Kiedy zaś wyobrażałem sobie śmierć, odczuwałem zajebistą ulgę, przyjemność, to było właśnie to, czego mi brakowało. Wiedziałem, że wedle założeń przeciętnego człowieka, śmierć jest zła, śmierć jest słabością. Z perspektywy tych wszystkich zbuntowanych dzieciaków, śmierć była głównym tematem rozmów, gloryfikowano ją, wręcz stawiano na najwyższym szczeblu drabiny priorytetów. 
                            Nie potrafiłem sobie wyobrazić innego wyjścia. Nie byłbym w stanie uwierzyć w jakąkolwiek pomoc. Ludzie pragnęli mi odebrać wszystko. Czułem, że są przeciw mnie. Byłem przekonany, że myślę racjonalnie. Wszystko było atakiem. Byłem winny i otrzymywałem karę. Cały czas, bez ustanku. Pomyślałem o popełnieniu zbrodni i wylądowaniu w pudle. Rozbawiło mnie to. Nie miałem nic przeciwko, przecież kompletnie nie obchodziło mnie to, co się ze mną stanie. Stałem się emocjonalnym wrakiem, którego jedynym celem jest szybka i bezbolesna śmierć. 
                           W którymś momencie ten stan nasilił się do stopnia zaawansowanego. Wysłano mnie do lekarza, choć potrafili powiedzieć mi w twarz, że histeryzuję i nieudolnie usiłuję zwrócić na siebie uwagę. Wielokrotnie słyszałem, jak mówiono to niedoszłym samobójcom. Dopiero teraz rozumiałem. Ludzie nie potrafili pojąć, iż ta niewyobrażalna chęć do śmierci może być prawdziwa. Czułem, że moja depresja jest moim jedynym i najbliższym przyjacielem. 
                          Z jednej strony wiedziałem, że lekarz jest mi potrzebny. Z drugiej odbierałem to jako tworzenie z ludzi marionetek. Chcieli mnie napchać prochami i wmówić, że świat jest piękny, a jednocześnie podciąć skrzydła i odebrać marzenia. Jednak uczynić to w tak przemyślany sposób, bym nawet się nie zorientował, bym nie przejrzał ich prawdziwych celów. 
                          Utraciłem wszelkie zainteresowanie kontaktami z ludźmi. Nie miałem ochoty już wychodzić na piwo z kumplami, tym bliższym mówiłem, że mam coś do załatwienia i wracałem wcześniej do domu. Nie miałem apetytu. Byłem wiecznie zmęczony. W głowie przewijały mi się wszystkie te pieprzone sentencje, które słyszałem od rodziny za dzieciaka i miałem okazję słyszeć nadal. "Jesteś bezwartościowy", "jesteś nikim", "masz dwie lewe ręce". Puszczałem to zawsze mimo uszu, nie przypuszczając nawet, jak bardzo zakorzeni się to w drugiej płaszczyźnie mojego umysłu. Zniszczyło mnie i pozbawiło wszelkich chęci do życia. Nazwałbym głupcem człowieka, który słuchał takich bredni i brał je do siebie. Ale nie miałem nad tym panowania. Odczułem to dopiero po fakcie. Nie musiałem wierzyć, że jestem nikim. Wiedziałem to. I nikt inny nie był tu winien, tylko ja. 
                         Postanowiłem nigdy więcej nie śmiać się z samobójców. Na pierwszy rzut oka można było rozróżnić tych z prawdziwymi zamiarami od tych nieszanujących wagi tematu. Wiedziałem, jak ciężko jest się postawić na miejscu tego człowieka, więc doskonale rozumiałem to, że czasem ludzie nie do końca wiedzieli, w jaki sposób zareagować. Jednak oni nawet nie próbowali. Czułem się osaczony. Siedziałem w gronie ludzi, którzy podobno tak bardzo pragnęli mi pomóc, a spotykałem się z krzywymi spojrzeniami. Mówiłem prosto z serca, a ich niewiarygodnie to szokowało. "Potrzebujesz psychiatry" - mówili. "Odstajesz od reszty, nie zrozumiemy cię, bo nawet nie spróbujemy, trzeba cię zmienić, żebyś myślał jak my" - słyszałem. 
                          Nie odczuwałem czegoś takiego jak pozytywne emocje, nie znałem ich nawet z definicji. Szczęście zdawało się dla mnie być zupełnie obcym terminem. Nie byłem w stanie tego zrozumieć, choć poprzez obserwację ludzi wiedziałem, w jakich momentach powinienem to poczuć. Nic z tego. Miłość kompletnie mnie przerastała. Nie wierzyłem w Boga, moje relacje z rodziną były totalnie chujowe, a w przypadku spotkania dziewczyny nie z tej ziemi, kompletnie wpasowującej się w moje ideały, słyszałem w głowie: "Nie zasługujesz na nią", "I tak szybko się to wszystko rozpadnie", "Tylko będziesz ją ranić", po czym grzecznie wycofywałem się z gry wiedząc, że w relacjach z ludźmi będę dokładnie taki sam, jak moi rodzice, którzy ofiarowali mi te pieprzone geny i wychowanie. Nie chciałem, by kolejny człowiek cierpiał. Często myślałem, że świetnie byłoby w ogóle się nie urodzić. 
                          Sam dziwiłem się prawdziwości moich uczuć. Mimo wszystko byłem w stanie mówić o tym otwarcie. Rozmowy z lekarzem ogólnym wyglądały dość zabawnie, szczególnie dla laików czarnego humoru. 

— Chcesz odebrać sobie życie?
— Jasne, że tak.
— Powiedz coś więcej. 
— Może pani doktor zadać bardziej konkretne pytanie?
— Jak chcesz to zrobić?
— Sam nie wiem. Tabletki brzmią nieźle. Albo skok z wysokiego piętra. Z tym, że początkowo chciałem wziąć te prochy przeciwpadaczkowe, którymi się kiedyś leczyłem, ale większe jest ryzyko na hipotermię, zwiotczenie mięśni czy śpiączkę. A w przypadku wysokiego piętra należy obstawiać co najmniej jedenaste, bo bycie kaleką i niemożność późniejszego odebrania sobie życia to lekki pic na wodę. Trzeba raz a dobrze. Rzut pod pociąg jest chyba najbezpieczniejszy, bo stuprocentowy. 

                          I naprawdę w jakiś sposób mnie to bawiło. Podejrzewałem, że gdybym był zdrowy, byłby to dla mnie kompletny szok, nie byłoby powodu do śmiechu. Ale z niewiadomych przyczyn miałem to głęboko gdzieś. Nie interesowało mnie zupełnie nic. Zapłakałem jedynie głęboko, gdy dowiedziałem się, że jednak nie mam raka, choć były takie podejrzenia. 
                          Chciałem się wyleczyć. Ale nie chciałem stracić nieodłącznej części mnie. Ten stan towarzyszył mi, odkąd pamiętam, jedynie pogłębiał się coraz bardziej i bardziej. Bałem się zdrowego siebie. Nie wiedziałem, jak to jest czuć szczęście, nie drżeć niepohamowanie, cieszyć się życiem, okazywać uczucia, mieć bliskich ludzi. Nie chciałem znaleźć się wśród tych wszystkich pieprzonych ludzi, wesoło biegających po łące z gromadką dzieci i cieszących się słoneczną pogodą. 
                         Rodzice przejęli się moim stanem. Nagle zaczęli okazywać chęć rozmowy ze mną, choć wcześniej zawsze tego unikali. Wiedziałem, że nie na takim fundamencie powinna być budowana rodzina, lecz przywykłem do tego. W momencie, gdy postanowili to zmienić, byłem z nimi szczery.

— Dokąd idziesz? Siedź tu z nami.
— Czuję się dziwnie, kiedy jesteście tu wszyscy. 

— Chodź, ugotujemy razem obiad.
— Nie. Ja ugotuję i wy ugotujecie. Nie jesteśmy wspólnotą ani niczym takim.

                         Dotychczas starałem się nie mówić rodzicom tego, co myślę. Ale odebrali mi wszystko, co miałem. Marzenia. Tylko to trzymało mnie przy życiu. A oni skutecznie uniemożliwili mi ich realizację. Dlatego postanowiłem poczekać na odpowiedni moment i wyjść, obarczając ich problemem pogrzebu kosztującego dużo siana, żeby nawet po mojej śmierci mogli jęczeć i narzekać, ile pieniędzy na mnie wydają. Nie wiedzieli, że utrzymywanie dzieciaka jest zasranym obowiązkiem rodzica. Nie potrafili przyznać się do błędu i mój charakter zwalali na złe towarzystwo. Nie umieli zrozumieć, że czasem lepiej mieć jedno dziecko mniej. 

2 comments:

  1. Ciekawa psychoanaliza Dextera, jestem usatysfakcjonowana ^_^

    ReplyDelete
  2. Bardzo ciekawe. Szkoda, że to tylko one shot, bo z chęcią przeczytałabym więcej.

    ReplyDelete