26.11.17

Ważne, co mam w dupie

Dział: Jazz Despair
Numer rozdziału: 2
Gatunek: Yuri



                    Wróciłam wówczas do mieszkania zaraz po tym jak poskręcałam się w bólach przed szefową. Wolne. Cóż za niewyobrażalna ulga.
                    Miasto było szare jak zwykle i wcale nie szło tu o pogodę. Żadnej jesiennej melancholii, żadnej nutki nostalgii, ciemnoszarego nieba czy ciężkich chmur przysłaniających słońce. Zwyczajny pieprzony letni ukrop, podczas którego człowiek ma ochotę biegać po ulicach w samych gaciach nawet kosztem nazwania go ekshibicjonistą. Szarzy byli ludzie. To nie tak, że mam się za wyjątkowo barwną osobowość, oryginalną i nadzwyczajną. Po prostu rażą mnie te powielane schematy - kobiety w kwiecistych sukienkach pozwalających sobie w porywach nawet na powiedzenie dwóch słów w towarzystwie swojego "mężczyzny", korpoświry żrące drogie obiady na mieście, dziwny stereotyp, że trzeba skończyć studia... Wszystko wokół mnie wydawało się takie nijakie, niczym nie odbiegające od tego, co moje oczy widziały pięć lat temu, dziesięć lat temu czy piętnaście. A może jestem psychopatką i potrzebuję silnych wrażeń? Jasne. 
                    Sally krzątała się jeszcze po mieszkaniu, kiedy do niego wróciłam. Wynajmowałyśmy je razem od kilku miesięcy i zdawało się, że ta przyjaźń rozleci się z hukiem. Blondynka wystarczająco długo znosiła mój charakter, a każdy dobrze wiedział, że mojego charakteru znieść się nie da. I nie wchodzą w grę żadne kompromisy, kiedy ma się tak chorą obsesję na punkcie niezależności jak ja. Mnie się nie da zmienić, kontrolować ani mną sterować. 
— ...serio? — westchnęła, łapiąc się za głowę, gdy mnie zauważyła. — Dobra, byle ci zapłacili. 
— Gdzie się tak stroisz? — spytałam ironicznie, obserwując, jak nakłada róż na policzki. Bardzo rzadko nakładała róż na policzki. 
— Idę się spotkać z Vincentem — odparła.
                    "Jakim, do chuja, Vincentem?", pomyślałam.
— Jakim, do chuja, Vincentem? — zapytałam. 
— Mówiłam ci, że się spotykamy — odpowiedziała. — I mówiłam to już dłuższy czas temu. W zasadzie jesteśmy już parą. Nie chciałam ci mówić, żeby cię nie wkurzać. Wiem, jakim jesteś heterofobem. 
— Nie jestem heterofobem, gejów też nie trawię — wycedziłam przez zęby.
— Pamiętasz jego przyjaciela, Michaela? — spytała nagle, zupełnie ignorując moją odpowiedź. — Podobno pytał o ciebie.
— Powiedz mu, że gdybym chciała oglądać zwłoki, pracowałabym w prosektorium — wymamrotałam z papierosem w ustach. 
— Co ciekawe jest równie cyniczny, co ty — mówiła dalej. — Dlaczego nie spróbujesz? Naprawdę masz zamiar całe życie czekać na księcia na białym koniu?
— Póki co trafiam tylko na jeźdźców apokalipsy — powiedziałam cicho.
— Korzystaj, póki możesz, mówię ci — przekonywała. — Jakaś dziewczyna z jego pracy go podrywa, tak słyszałam od Vincenta. Kiedyś, zdaje się, ją poznałyśmy. Janis? Janie? Janie, chyba tak się nazywa. 
— Ta myszowata? Pamiętam — wykrzyknęłam triumfalnie. — W sumie Michael też jest myszowaty. W wolnych chwilach mogliby zajadać się serem. 
— Jazz, wybacz, jeśli zadam ci zbyt intymne pytanie, ale... — wyjąkała, kładąc mi dłoń na ramieniu. — Ale czy ty nie masz... no, wiesz... potrzeb?
— Pamiętam, że jako mała dziewczynka ukradłam z księgarni jakąś książkę wydrukowaną w Braille'u — odparłam. — Często pocierałam świńskie fragmenty. 
                    Sally wywróciła oczami, po czym udała się bez słowa do łazienki i widziałam już tylko w odbiciu w lustrze jak układa swoje długie blond włosy. Nie rozumiałam, dlaczego się tak stroiła. Widziały gały Vincenta co brały, nie?
                    Gadkę na temat Michaela puściłam w niepamięć. Na widok tej gęby przydrożne grzyby same się marynowały. Ponadto zawsze wychodziłam z założenia, że nieważne, co mam w sercu. Ważne, co mam w dupie. Chociaż, czy idąc tym tropem, można było powiedzieć, że ten koleś jest dla mnie istotny i coś dla mnie znaczy?
                    Spojrzałam na ostatnią fajkę w paczce, co wyraźnie zmotywowało mnie do podniesienia tyłka. Sally rzuciła mi błagalne spojrzenie. Domyślałam się już, o co jej chodzi. I sama przed sobą przyznałam, iż zaczyna mnie wkurwiać to, jak ta dziewczyna za wszelką cenę usiłuje układać mi życie. Zagryzłam wargę i uniosłam jedną brew. 
— Mam iść z tobą, bo ten pasożyt tam będzie, ta? — spytałam, siadając w rozkroku. Uśmiechnęła się słodko. — Niech ci, kurwa, będzie.
                     Blondynka przybiegła do mnie, skacząc ze szczęścia na jednej nodze, po czym uwiesiła się na mojej szyi mówiąc, że w końcu przejrzałam na oczy. Czy w końcu przejrzałam to nie wiem, nigdy nie uważałam się za ślepą na to, co dzieje się wokół mnie. Prawda była taka, że Sally nie zdawała sobie jeszcze sprawy z tego, co mam zamiar uczynić. 
                       Zaczekałam więc godzinę czy cztery, aż tamta umaluje się, umyje i wyprasuje, w tym czasie spaliłam ostatniego peta i obejrzałam w telewizji kawałek jakiegoś magazynu motoryzacyjnego. Nuda jak flaki z olejem. Aż odechciało mi się wychodzić z domu, szczególnie w taką pogodę. Ale obiecałam. Podobno. Nie zmieniłam ani dresów, ani męskiej przepoconej koszulki, po prostu wyszłam w dokładnie tym samym stanie, w jakiem obudziłam się rano. I nawet nie słuchałam tych pisków rozchwianej emocjonalnie Sally, która cieszyła się na spotkanie z Vincentem zupełnie jak gdyby był wagonem cygar. 
— Vin! — wykrzyknęła na jego widok, gdy wyszłyśmy z klatki schodowej na zewnątrz. — Vin, kochany, wyglądasz na zmęczonego.
                     Mężczyzna objął ją w pasie i pocałował w policzek. I tylko patrzyłam jak jego dłonie zsuwają się z bioder wprost na pośladki. W biały dzień, kurwa, przy ludziach. Ohyda. 
— O, Jazz... Miło... Miło cię widzieć. Nie spodziewałem się cię dziś spotkać — powiedział do mnie. — Mike się ucieszy. Jest w aucie, Chodźcie.
                    Zajęłam miejsce z tyłu, próbując odsunąć się jak najdalej od wspomnianego wcześniej gnojka. Zaczęłam żałować swojej decyzji, gdy tylko zobaczyłam jego szczurzy ryj jeszcze przez szybę okna samochodu. Gdy zaś weszłam do środka i poczułam tonę litrów męskich perfum, tylko utwierdziłam się w tym fakcie. Vincent powiedział mi, że wybieramy się na mrożoną kawę za miasto i na tym moja konwersacja z nim się skończyła. Potem już tylko świergolili z Sally tak, że nie dało się tego słuchać. W takich sytuacjach zwykle wyjmowałam słuchawki i zaczynałam słuchać The Rasmus, bo Laurie był jedynym gościem na świecie, którego byłam w stanie tolerować, jednak...
— Wiesz, Jazz, ostatnio uznałem, że nauczę się grać na gitarze — zaczął nagle Michael. Westchnęłam głęboko. — Co tym sądzisz?
— Twoje życie, twoje kredki — wymamrotałam. 
— ...tak jak w piosence Foo Fighters, jak to szło... — jąkał się. Zobaczyłam wówczas nieco poirytowaną twarz Sally, co oznaczało mniej więcej "masz z nim, kurwa, gadać". Okej. 
— Wprawdzie nie znam tej piosenki, ale chciałabym powiedzieć kilka słów na jej temat — odpowiedziałam więc, licząc na to, że ten cyniczny (jak przynajmniej sądziła moja współlokatorka) gość złapie temat i może nawet o czymś pogadamy. Ale nie złapał. Co za pech. Nastała więc chwila milczenia, którą niespodziewanie przerwał... Michael.
— Od dziecka chciałem być gitarzystą. Pragnąłem pojawiać się na wielkich scenach, tańczyć pośród świateł... — biadolił. 
— I widzisz, Michael — wtrąciłam się. — Gonisz te marzenia, a one ci tak spierdalają i spierdalają. 
                     Spojrzał na mnie wtedy, a na jego twarzy wręcz malowało się niezrozumienie.
— Nie przejmuj się, wiem jak to jest — dodałam szybko. — Znam to z eutanazji.
— Wiesz, problem w tym, że muzycy często wpadają w kłopoty. I w nałogi. Piją, biorą... Przedawkowują — kontynuował. — Bardzo boję się śmierci.
— A ja pająków. 
                    Widziałam jak nerwowo splata ze sobą ręce. Miałam nadzieję, że da mi już spokój i całe popołudnie spędzę sama ze sobą i swoimi papierosami. Ale typ niestety nie dawał za wygraną.
— Sally mówiła coś, że bawisz się w Boga — odparł ze śmiechem. — Co to znaczy?
— Nie bawię się, jestem nim — odpowiedziałam zdecydowanie.
— Jak to odkryłaś? — zadał pytanie.
— Pewnego dnia modliłam się i zdałam sobie sprawę, że gadam do siebie.
— Czasem, gdy z tobą rozmawiam, zastanawiam się, gdzie się podziały twoje emocje — westchnął.
— Wyprałam je — powiedziałam. — Suszą się na balkonie.
— Przecież wy nie macie balkonu — zdziwił się.
— No właśnie.
                       A kiedy znów na chwilę się ode mnie odwalił, nadal nie mogłam się wyciszyć, gdyż moich uszu dobiegały słowa, a raczej tandetne obietnice, jakimi Vincent karmił Sally. Doszłam wówczas do wniosku, że mężczyźni pozostają długo pod wrażeniem, jakie robią na kobietach. Ale postanowiłam to zignorować. Chociaż coś w głębi mojej czarnej duszy wciąż nie dawało mi spokoju.


1 comment:

  1. Omg luv kocham te dialogi ♡
    Ogolnie mega styl i jezyk mnie użeka ♡

    ReplyDelete