7.12.15

Stosunek z szefem?

Dział: Analne przygody małego dziennikarza.
Numer rozdziału: 1
Gatunek: Yaoi.



zmartwychwstałam, mam neta, ostatnie koncerty prawdopodobnie w tym tygodniu, więc powoli wracam do formy z pisaniem
jako że długo mnie nie było, dzisiaj dostajecie dłuższy post, więc mi nie gderać, że za krótki, bo w ryj
jest tu może ktoś, kto nie spędza świąt i siedzi sam? chętnie dołączę.
_______________________________________

— Jesteś pieprzonym materialistą — syknął Coco, kiedy znów pogrążyłem się w otchłani monologu. Rozprawiałem akurat nad swoją nędzą, bo ostatnią podwyżkę dostałem kilka miesięcy temu, co fakt faktem pozwoliło mi się stać prawą ręką dyrektora magazynu New York Today, jednak mimo to pusty portfel dawał o sobie znać.
               Irytowało mnie za każdym razem, gdy oceniał moją sytuację życiową przez pryzmat swojej ultra totalnej głupoty. Może i mieszkaliśmy razem, ale to nie dawało mu możności mówienia, kim jestem, tym bardziej gówno o mnie wiedząc. Nogi trzęsły mi się z wściekłości i żałowałem, że Jeff znów polazł na jakieś spotkanie motywacyjne. Facet zawsze potrafił mnie uspokoić, w przeciwieństwie do Coco był miłym i zachowawczym człowiekiem wiedzącym doskonale, jak trafić do drugiej osoby. Mogłem pokładać jeszcze nadzieje w Sheenie, która zalegała na sofie z piwem, ale chyba jednak zdążyła przyzwyczaić się do naszych kłótni na tyle, by nie dać sobie zepsuć niedzielnego wieczoru. Nie ingerowała więc w naszą walkę na słowa, a wszelkie pociski rzucane były nad nią, co jakimś cudem nie mąciło ani trochę jej wewnętrznego spokoju. Wiedziałem jednak, że to choleryczka, i jeżeli nie zamkniemy się do czasu, w którym zacznie się mecz, skończymy jako trofea z odciętymi głowami przytwierdzonymi do tarczy. Póki co przełączała kanały w telewizji, nie mogąc znaleźć niczego, co wpasowałoby się w jej gusta. Z braku laku posłużyła mi radą, ignorując zupełnie Coco. 
— No to poproś może szefa o podwyżkę, zamiast chrzanić na prawo i lewo o tym, że nie masz kasy — odparła szorstko. — Sam raczej nie przyjdzie do ciebie na kolanach prosząc, żebyś przyjął parę groszy więcej. A jak cykasz się zapytać, to znaczy, że nie sprawdzasz się jako pracownik na tyle, żeby tę podwyżkę dostać.
— Ja się, kurwa, nie sprawdzam?! — wrzasnąłem wniebogłosy, automatycznie obrywając poduszką w ryj od Coco. 
— Kuźwa, słuchasz ty w ogóle, co ja mówię? Czy tylko to, co chcesz sobie usłyszeć? — zapytała. Teraz wszyscy byliśmy wkurzeni na siebie nawzajem i na fakt, iż nie ma w domu Jeffa, który zawsze potrafił nas pogodzić i uspokoić. 
               Mecz miał zacząć się lada chwila. Sheena z kopniaka wrzuciła nas do swoich pokoi, żeby mieć święty spokój. W przeciwieństwie do Coco nigdy nie darła mordy podczas oglądania parunastu facetów biegających za piłką. Ponadto cieszyłem się, że nie dzielę z nim pokoju. Współczułem okropnie Jeffowi, który dzień w dzień musiał potrafić się uporać z jego bezsensowną paplaniną. I musiał co noc znosić panienki, jakie Coco sobie przyprowadzał. Albo uprowadzał. Choć cierpiałem także z powodu Sheeny, która musiała wytrzymać... ze mną. 
               Jeff wrócił dopiero nad ranem i spał jak zabity. Zaczynał robotę po południu, dlatego mógł sobie pozwolić na taką dekadencję. Nie zdążyłem go w rezultacie zapytać o to, co myśli, dlatego postanowiłem powołać się na rady Sheeny. Mimo nieco cholerycznej natury znała się na życiu, była również w posiadaniu ogromnego bagażu, a ponadto darzyłem ją niemałym zaufaniem. Dyrektor uczynił mnie swoim pomocnikiem jakiś czas temu, lecz mimo to nigdy nie mieliśmy zbyt dobrego kontaktu. Człowiek ten był tak oschły w relacjach międzyludzkich, że nie miałem zielonego pojęcia, w jaki sposób powinienem z nim dyskutować. Szczerze powiedziawszy sam nie do końca zdawałem sobie sprawę, na jakiej podstawie otrzymałem ostatni awans. Nie zagłębiałem się w to mimo wszystko i porzuciłem plany dochodzenia, ciesząc się z grubszego portfela. Jednak kasy wciąż było za mało...
— Keira, co to, kurwa, jest?! — wrzasnąłem na samym wejściu. Jedna z pracownic drukowała akurat pierwszy nakład. Miała dwie lewe ręce i na miejscu dyrektora wyrzuciłbym ją jako pierwszą. — Ten papier wygląda, jakbyś podtarła sobie nim dupę!
— To wina ksera, panie Mathis, ja nie mam na to wpły...
— Gówna, nie ksera! — darłem się. Pracownicy w innych pomieszczeniach przestali już reagować na wrzaski, jakie dało się słyszeć z naszego działu. — Gdyby Gutenberg zobaczył tę czcionkę, pewnie by się zesrał!
               Nienawidziłem ich. Nienawidziłem ich z całego serca. Dane mi było pracować z najgorszą ekipą pod słońcem. Sama myśl o tym, skąd wzięli się pod dachem biurowca prowadzącego jeden z najważniejszych magazynów na tym obszarze, wywoływała u mnie strach, przerażenie i chęć ucieczki. Keira Hodgson, ta pusta dziewczyna, która flirtowała z każdym pracownikiem w naszej branży, zawsze zwalając całe zło tego świata na sprzęt. Robert Gordon, najbardziej fałszywy plotkarz, jakiego miałem okazję spotkać. Wkurwiał mnie, choć jego wady idealnie nadawały się do tego fachu. Sean Pierre, jedyny człowiek w ekipie żyjący na tym świecie krócej niż ja, choć miałem dopiero dwadzieścia trzy lata, a o taką robotę było naprawdę ciężko. Lisa Muggen, kobieta, która nie śpi. Jej pracoholizm doprowadził ją do stanu kompletnej autodestrukcji życiowej, ale miałem gdzieś, czy umrze, czy nie. Pisała dobrze. I Egdar Freumann, facet z długim stażem, moja prawa ręka potrafiąca mnie uspokoić nawet wtedy, kiedy Lisa myliła Roberta z meblościanką. 
— Macie dokładnie dziesięć minut! — krzyknąłem, otwierając drzwi na korytarz. — Za dziesięć minut wracam. Jeśli nie zrobicie w dziesięć pieprzonych minut tego, co robicie normalnie w tydzień, dowiecie się, jak wygląda piekło!
               Trzasnąłem drzwiami tak, że szkło, z których były zrobione, pękło i rozsypało się na ziemi. Tak czy siak nie musiałem dzwonić po specjalistę. Pojawiał się tu co poniedziałek. Poniedziałki zawsze były nerwowe. 
               Stanąłem przed gabinetem głównego dyrektora. Na tabliczce na drzwiach widniał napis "DYREKTOR", pod spodem "Matthew Brown". "Twarz, która skwasiła Troję". Ten ostatni tylko sobie wyobraziłem, choć z chęcią zobaczyłbym go tam w rzeczywistości. Powoli zapukałem, próbując zapomnieć o głupocie Keiry i wszystkich moich współpracowników. Nacisnąłem na klamkę. 
               Fotel stojący za biurkiem był odwrócony tyłem, dlatego też nie miałem pojęcia, czy pan Brown na nim siedzi, czy też jest nieobecny. Powoli stawiałem kroki do przodu, a moje ciało zaczął ogarniać niewyobrażalny stres. A co, jeśli pozbawi mnie szczebla kariery? Zaproponuje, żebym wrócił na poprzednie stanowisko, skoro to, co mam, mi nie wystarcza? Odeśle z kwitkiem? Zgwałci i zakopie?
— Dzień dobry, panie Brown — przywitałem się, niezależnie od tego, czy tam był, czy też nie. Kultura to podstawa. 
               Fotel powoli się okręcił i już po chwili zobaczyłem pana Browna w całej swojej okazałości. Chłód i szorstkość biły od niego na kilometry. Powoli zsunął z nosa okulary, które zakładał tylko do pracy, przeczesał bujną czarną czuprynę i odpiął guzik białej eleganckiej koszuli. Podrywał mnie, czy jak? Tak czy siak czekałem, aż pozwoli mi zabrać głos, on jednak przez dłuższą chwilę krzątał się przy szufladach, a potem zaczął zabijać mnie wzrokiem tych swoich czarnych jak smoła oczu. Ten facet był tak wysoki, że musiałem nie lada się natrudzić, by móc nawiązać kontakt wzrokowy, nie wyglądając przy tym, jak gdybym obserwował niebo. Jego spojrzenie uznałem za wystarczające zachęcenie mnie do mówienia. 
— Chciałbym ubiegać się o podwyżkę — powiedziałem ze stoickim spokojem.
               Pan Brown rozłożył się na fotelu i chwycił telefon komórkowy. Zapewne go wyłączył. Nigdy nie lubił, jak przeszkadzano mu w pracy. Kiedy tylko to zrobił, wyciągnął z kieszeni płaszcza paczkę papierosów i, jak gdyby nigdy nic, zapalił w gabinecie. Musiała to być jego pierwsza fajka tego dnia, gdyż ładny zapach jaki panował w pomieszczeniu, wręcz mnie zaskoczył.
— To się ubiegaj — odpowiedział.
               Odniosłem wrażenie, że kisnę. Zajebałem się nieco w akcji, na mojej twarzy pojawiła się dezorientacja przypominająca zespół Downa, nogi weszły w tyłek. Sprawdzał mnie, czy naprawdę miał ludzi aż tak głęboko gdzieś?
— Co mogę zrobić, aby osiągnąć swój cel? — pytałem dalej.
— Wszystko, czego zapragnę — odparł momentalnie.
               Dla człowieka z tak prostym myśleniem jak moje, jego słowa zabrzmiały co najmniej na ostrą erotyczną propozycję. Zważywszy jednak na miejsce, w jakim się znajdowaliśmy oraz relacje, jakie nas łączyły, musiałem wybić sobie z głowy tego typu głupoty. Mimo tego zdekoncentrowałem się kompletnie i nie mogłem wydusić z siebie słowa. Kochałem czytać książki, wykształciły one u mnie wyobraźnię obrazową, dlatego klatki, które zaczęły przemykać mi wówczas przed oczyma, sprawiły, że kisłem coraz bardziej. 
— Przemyślę pana propozycję, wrócę z tym później — wykrztusiłem na jednym oddechu i uciekłem z jego biura. 
               Zastanawiałem się, czy współlokatorów i rodzinę łączy to, że do obydwu z tych relacji jesteśmy zmuszeni. Nie wybieramy sobie przecie matki i brata. Mieszkanie zawsze można w zasadzie zmienić, choć biorąc pod uwagę chociażby problemy finansowe i mus posiadania lokalizacji w miarę taniej, można było dojść do dziwnych wniosków. 
               Ekipa, z jaką miałem okazję mieszkać, stanowiła bowiem mieszankę wybuchową. Dave Coconut, dla przyjaciół Coco, kwiat społeczeństwa pracujący jako recepcjonista w SPA. Żywy dowód na to, że można, owszem, MOŻNA, przelecieć piętnaście lasek w trzy miesiące. Sheena Sandy, człowiek, który ma głęboko gdzieś monotonię, w jakiej żyje. Hobbysta wieczornych piwek w męskim gronie. I wisienka na torcie, Jeff Anderson, osoba ociekająca empatią i dobrem tak bardzo, że rozkurwiłaby chęcią pomocy ludziom tych wszystkich działaczy charytatywnych, czy innego Jezusa. I mimo różnicy w każdej możliwej dziedzinie, w jakiś sposób czułem się idealnie wpasowany w tamte towarzystwo. Z kolei w pracy czułem się tak, jak gdybym miał zaraz wyjść przez okno. Z trzydziestego piętra. Byłaby to największa ulga, jaką mógłbym sobie wówczas sprawić. Zdawało mi się, że otacza mnie rozmnożony Coco, a przecież sam jeden Coco był o jednym Coco za dużo. Dlaczego ludzie byli tak tępi i denerwujący?
                Wróciłem do swojego działu, zupełnie zapominając o tym, że miałem pobić swoich podwładnych. W zasadzie chodzili jak w zegarku, więc nieco się uspokoiłem. Gorąca kawa z mlekiem już na mnie czekała, nakład był w pełni gotowy, cały skład zalegał przy komputerach, a ciszę panującą w pomieszczeniu zakłócał tylko dźwięk szybko wciskanych klawiszy laptopów. Wszyscy siedzący przede mną ludzie mieli ciężki weekend, spędzili go bowiem na wyszukiwaniu najgorętszych faktów, a teraz przelewali to wszystko na papier. Ci tępi masochiści zawsze musieli zostać przeze mnie opierdoleni, by wziąć się do pracy. Spokojnie piłem kawę, patrząc na zegarek. Wbrew opanowaniu malującemu się na mojej twarzy i widocznemu w moich czynach, wewnętrznie czułem się zestresowany jak jasna cholera. Fizycznie był to wpływ kawy i dymu tytoniowego, bowiem obydwa te czynniki wpływały na organizm w sposób nieco drażniący. Psychicznie był to Matthew Brown.
               Doskonale sobie zdawałem sprawę, że za wszelkie brzydkie wyobrażenia i skojarzenia w mojej głowie odpowiada Coco, ale dlaczego tak bardzo chodziło mi to po głowie? Kawa przestawała mi smakować, straciłem apetyt na życie. Chrystusie, nie pozwól, bym więcej widział oczyma wyobraźni stosunek z własnym szefem. Był dopiero poniedziałek, a ja już musiałem udać się do toalety, by wymusić wymioty.
— Panie Mathis, czy wszystko w porządku? — Usłyszałem głos po drugiej stronie kabiny. Był to nikt inny jak Sean Pierre, ten gburowaty osioł myślący, że jest ponadprzeciętnie inteligentny.
— Gdybym spuszczał teraz kupę, zapytałbyś, co jadłem? — spytałem sarkastycznie. 
— Niekoniecznie — odpowiedział. — Ale wyglądał pan niemrawo i wybiegł pan nagle z gabinetu, więc poszedłem za panem. Bałem się, że coś się stanie. Wymiotuje pan?
— Jebany lizus — szepnąłem sam do siebie. — Tak, bo ledwo wstałem, a już zobaczyłem twój krzywy ryj.
               Nie pracowałem w tej branży długo. Jeff wielokrotnie używał tego jako argumentu, by przekonać mnie, że jeszcze polubię swoich współpracowników. A było to równie prawdopodobne co to, że Coco znajdzie sobie dziewczynę i pozostanie w stałym związku do końca życia. Nie miałem zamiaru do niczego się zmuszać. W zasadzie rzuciłbym tę pracę w cholerę, gdyby nie wysoka płaca. Przecież skoro nawet taka mi nie wystarczała, chyba bym się powiesił, gdybym zarabiał cztery razy mniej w recepcji jakiegoś biura matrymonialnego. 
— Keira, co tam ciekawego wygrzebałaś? — zapytałem, opierając się jej na głowie. Uwielbiałem znęcać się nad nią psychicznie.
— Lindsay Lohan aresztowana — wybełkotała niczym trup.
— Który to już raz? — spytałem monotonnie. — O tym już zapewne wszyscy piszą. Znajdź coś lepszego. 
               Przechadzałem się dookoła biurek, przy których siedzieli i mamrotałem sam do siebie, choć dobrze wiedziałem, że ich podzielna uwaga pozwala im mnie słuchać.
— Z każdym faktem musimy być pierwsi. Jeśli ktoś już o tym napisał, nie powielamy tego jak te wszystkie śmieciowate gazetki — mówiłem. — Mieszkamy w Nowym Jorku. W dzielnicy największych przestępstw. W kraju ojczystym wszystkich najjaśniej świecących gwiazd. Mijamy Britney Spears na ulicy trzy razy dziennie. Więc co, do chuja, ma znaczyć, że aresztowano Lindsey Lohan?!
               Szybkość ich pisania diametralnie wzrosła. Strach był jednak świetną motywacją dla podludzi ich pokroju. 
               Musiałem ich odzwyczaić od tanich szmatławców, z jakimi mieli do czynienia na co dzień. Przez trzy miesiące jeździłem do mieszkania Keiry i wyrzucałem do śmieci wszystkie ścierwa, które czytała, zamieniając je na wartościowe czasopisma. Początkowo czytała te swoje po kryjomu, jednak gdy tylko zasmakowała prawdziwego pisarstwa, porzuciła tamte gówna, a jej poziom automatycznie wzrósł. 
               Tego dnia zasiedziałem się w robocie, zmuszając do tego samego swoich współpracowników, dlatego też wróciłem do domu równo z Jeffem. Zauważył mnie na przystanku, kiedy swoim starym rozpadającym się niczym mój dziadek autem wracał z biura podróży, w którym pracował. Opowiedziałem mu o moich staraniach o podwyżkę. Poklepał mnie po plecach i pogratulował.
— I przyszedł do restauracji koleś z psem, a ja mówię, że ma wyjść — produkowała się Sheena, kiedy usiedliśmy wszyscy razem z piwkiem w przedpokoju. — On pyta, czemu, a ja, że chyba nie chce stracić psa. On, wiecie, zszokowany jak jasna cholera, a ja na to, że właścicielem jest żółtek i jak mu psa wpierdoli, to ja za to nie odpowiadam. Stary, dawno takiego napiwku nie dostałam.
— A ja szefa o podwyżkę poprosiłem — odparłem, rzucając kolejne piwo Jeffowi. — Ale... powiedział mi coś dziwnego i nie wiem, czy mogę o tym gadać, bo mnie Coco wyśmieje.
— A co ci powiedział? — spytał z ciekawością Coco, a na jego twarzy malowała się już satysfakcja, bo przecież miała się lada chwila nadarzyć okazja idealna do pociśnięcia mi.
— Powiedział, że jeśli chcę podwyżkę, to mam zrobić wszystko, czego on zapragnie — powiedziałem cicho.
— Pedofil gej! — wrzasnął na pół chaty Coco, zanosząc się śmiechem. — Ostatnio wazelinę na przecenie widziałem i ten...
— Facet nie ma talentu do ubierania pewnych rzeczy w słowa — zastanawiał się Jeff. — Ale jakby na to nie patrzeć, ma rację. Da ci pewnie parę konkretnych zleceń i na podstawie tego zorientuje się, czy zasługujesz na więcej kasy. 
— Nie powinien tego wiedzieć od razu? — zdziwiła się Sheena. — Rozumiem, wiele działów w robocie, ale od tego jest, żeby być w każdym miejscu jednocześnie. Leniwy debil. Pewnie masz w szefostwie takiego drugiego Coco, co?
— W wielu względach są bardzo podobni — odparłem. — Chociaż tamten jest inteligentny.
               Próbowałem odwlekać kolejne pójście do szefa. Jeff i Sheena stanowczo doradzali, bym udał się tam jak najszybciej i pokazał swoje kompetencje. Coś mnie jednak wstrzymywało. Może Jeff gderający coś o gwałtach, choć to raczej nie było to. Moja intuicja podpowiadała mi coś złego, choć w sumie zawsze się myliła. Dlaczego miałbym nie spróbować, tym bardziej, że pierwszy krok miałem już za sobą?



6 comments:

  1. Ja spędzam sam!
    Zapraszam.
    Możemy spędzić je sami razem.
    Poza tym... Jak seria SnK?
    Szczerze to ciekawi mnie jakie masz o niej zdanie.
    No i biorę się za czytanie tego posta, bo najpierw wziąłem się za napisanie komentarza.
    No i... Weź, cholernie długo czekałem na twoją aktywność ;-;
    ~Erwin

    ReplyDelete
    Replies
    1. To co, skype 24/h?
      SnK na święta planuję, bo mój czas wolny jest teraz na wymarciu

      Delete
    2. W zasadzie...
      Czemu, nie?
      Jak zainstaluję skype'a.
      Chociaż preferuję Tiny ;')
      Czekam na opinię oo SnK w takim razie po świętach.
      ~Erwin

      Delete
  2. Znowu jest komediowo! Podoba mi się to. Chwilami nieźle się śmiałam, czytając ten rozdział. Mam nadzieję, że następne też takie będą.
    Tym razem nawet nie próbuję zgadywać, kto jest kim...

    ReplyDelete
  3. Tak tak jest zajebiste, miałam zamiar nie komentować, no ale...
    No dodaj już następny, proszę.. Q.Q

    ReplyDelete
  4. "Gdyby Gutenberg zobaczył tę czcionkę, pewnie by się zesrał!"
    Jak ty coś czasami jebniesz to klękajcie narody. Zapowiada się interesująco

    ReplyDelete