26.10.14

Goodbye, Dallas.

Dział: Wet and moisture. 
Numer rozdziału: 8
Gatunek: Yaoi. 



               Przynajmniej w końcu wiedziałem, która jest, kurwa, godzina. Ale, cholera, nie miałem nawet własnego łóżka. Uzasadnili to tym, że przecież i tak co noc będę je zmieniał. Tak czy siak... tęskniłem za kuchnią Ricka. Za pomysłami Spencera. I arogancją Maxa. I jeszcze za stanowczością Ralpha. Nawet za głupotą Petera. Może nawet za sadyzmem Rena. I co miałem zamiast nich? Wielkiego członka Phera. Pierwszą noc spędziłem oczywiście w jego łóżku. Zdążył mnie już przejechać jakieś cztery razy. Gdy próbowałem zasnąć, powoli wpychał mi palce do odbytu będąc przekonanym, że sprawia mi ogromną przyjemność. Myślałem, że się zrzygam. 
               Nie spałem pół nocy. Czekałem tylko, aż zegar pokaże szóstą rano i będę miał dobrą wymówkę na opuszczenie pokoju Phera. Cóż to była za ulga, kiedy w końcu mogłem to zrobić. Pognałem do łazienki, by móc zmyć z siebie to piętno. Ale tam dopadła mnie dwójka dziwnych mężczyzn. No kto by się spodziewał...
               Zero kultury. Nic. Nie raczyli się nawet przedstawić. Złapali mnie za ramiona, ograniczając ruchy, usiedli naprzeciwko siebie, zachowując bardzo małą odległość i cisnęli mną na dół, prosto na swoje przyrodzenia. Trójkącik. Bardzo bolesny.
               W sumie ta robota nie była aż taka zła. Po tych wszystkich przygodach z Renem oddawanie swojego ciała w zamian za bezpieczeństwo nie było niczym nadzwyczajnym. Po tygodniu mieszkania z tą, podobno małą częścią gangu Gale'a, zdążyłem sprzedać się każdemu z nich minimum trzy razy. Szkoda tylko, że nie potrafiłem czerpać z tego przyjemności. 
               Ten tydzień wyjątkowo mi się dłużył. Zastanawiałem się, kiedy wyjdą na jakąś misję. Łudziłem się, że ktoś zabije Phera, nienawidziłem go z całego serca. Brzydziłem się go. A on brał mnie niemalże co noc. Po siedmiu dniach pieprzenia się z dwoma bądź trzema osobami na godzinę, mój odbyt stracił czucie. Oni nawet ze mną nie rozmawiali. Wchodzili we mnie, rzucali w kąt i szli w swoją stronę. Nikt nie pytał, jak się czuję. Ci ludzie nie byli jak Rick, Spencer czy Ralph. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak głęboka relacja łączyła mnie z moim gangiem. Od samego początku. 
               Szczerze mówiąc... samemu mi ciężko było w to uwierzyć, ale... nadszedł w końcu mój zbawienny dzień. Wyjątkowo szokujący, ale nadal zbawienny. Któregoś wieczoru mężczyźni postanowili zrobić sobie hulankę. Oni, alkohol, muzyka, nagi ja. Uczucie, którego każdy człowiek na Ziemi wolałby nie poznać. Trącano mną na prawo i lewo, podawano mnie z ręki do ręki jak butelkę wina. Traciłem chęci do życia. Wtedy jeden z mężczyzn popchnął mnie na ziemię, a ja przypadkowo wpadłem na innego z nich. Nie miałem ochoty nawet patrzeć na jego twarz, choć czułem, iż on wręcz zabija mnie wzrokiem. Delikatnym ruchem ręki przetarł moje powieki, jak gdyby chciał zapytać "człowieku, kiedy ty ostatnio spałeś?". 
— Przeleć go, jest świetny! — polecił mu siedzący nieopodal Pher. — My wszyscy już...
               Wtedy usłyszałem głośny huk. Chwilę po nim nastała grobowa cisza. Obróciłem się gwałtownie i zobaczyłem, jak z oczu Phera toczą się strugi krwi. Moment później runął na ziemię. nie żył. Trzymający mnie mężczyzna władował mu kulkę w łeb. Trzęsłem się z przerażenia.
— Gale, co ty, kurwa... — zaczął kolejny, jednak jego życie zostało nagle skrócone. 
          




"Gale".






"Gale".





"Gale".



"Gale".

"Gale".
"GALE".




               Czy to naprawdę on mnie obejmował? Czułem przed nim tak ogromny respekt, że nie miałbym nic przeciwko, by zginąć z jego rąk. Najlepszy gangster na świecie. Nikt nie mógł się z nim równać. Ponadto podporządkował sobie tylu ludzi.
               Tego dnia widziałem obrazy, które wolałbym wyrzucić z pamięci. Jeden człowiek. Jeden obejmujący mnie człowiek. Gale. On zabił wszystkich, którzy przyznali się do stosunku ze mną. Nie został ani jeden. Nie byłem w stanie wydobyć z siebie ani słowa. Kazał mi się ubrać. Zawiązał mi opaskę na oczach, bym nie widział jego twarzy. Później opuściliśmy martwą kryjówkę, pozostawiając w niej ciała. Zaprowadził mnie do samochodu. Cuchnął papierosami i marihuaną. Po chwili odpalił silnik i stary samochód zaczął toczyć się z górki. Nie mam pojęcia, jak długo jechaliśmy. Może osiem godzin. Może dziewięć. Czułem, że już nigdy nie wrócę do Dallas. 
               Opaskę zdjął mi dopiero podczas kąpieli. Jednak nie byłem w stanie dojrzeć jego twarzy. Siedzieliśmy bowiem w wannie. Opierałem się plecami o jego tors. Czułem jak jego sztywny członek pociera moją skórę. Mimo to nie wcielał w życie swoich brudnych myśli.
— Dziękuję — szepnąłem. Zachichotał cicho.
— Za co? — spytał szeptem. Odnosiłem wrażenie, że próbuje ukryć barwę swojego głosu. 
— Tamci ludzie byli obrzydliwi — odparłem. 
— Jeszcze nie wiesz, co z tobą zrobię — zaśmiał się cicho. Jego głos był naprawdę nienaturalny. 
— Pozwól mi wrócić do Dallas, błagam — powiedziałem trzęsącym się głosem. Byłem naprawdę rozchwiany emocjonalnie. — Tam jest ktoś, kogo kocham. 
— Jesteś pewien, że żyje? — zapytał krótko. Przegryzłem wargę. — Wiem, kim jesteś, Wilson. 
               Otworzyłem szeroko oczy ze zdziwienia. Znał moją tożsamość. Uratował mnie. Kim dla niego byłem? Skąd mnie znał?
— Przedwczoraj jeden z gangów z Dallas napadł na twoich przyjaciół — szepnął. — Nie masz już do kogo wracać. 
— N-niemożliwe... — wyjąkałem, gwałtownie podkurczając kolana i chowając twarz w dłoniach. 
— Peter Parker, właściwie Peter John Morton was wydał — kontynuował. — Chciał dołączyć do większego gangu, nie znam jego motywów. Zabito go, gdy tylko wydał nazwiska. 
— Peter? — nie dowierzałem.
— Zaatakowali z zaskoczenia, dzięki temu szybko pozbyli się Ralpha Cohena i Erica Curtisa — mówił dalej. — Potem poszło z górki.
— Ren żyje — wycedziłem przez zęby. 
— Ren? — zdziwił się.
— Nie znam jego prawdziwego imienia — jęknąłem. 
— To jego prawdziwe imię. Ren. Nie ma nazwiska, bo chwilę po urodzeniu został porzucony przez rodziców — powiedział. — Potem włóczył się po domach i w jakiś sposób udało mu się przeżyć. Dziwię się, dlaczego o niego zapytałeś.
— Ren jest pierdolonym sadystą, nie znam większego gnoja od tego skurwysyna — wściekałem się. — Nie wierzę, że dał się tak łatwo zabić. 
— Kochasz go? — spytał.
— Tak. Znaczy... 
               Przegryzłem wargę. Dotychczas ukrywałem to przed całym światem, nawet przed samym Renem. Nie sądzę, by ktokolwiek z gangu się domyślił. A teraz... wszystko zniszczyłem. Doszczętnie. Wszystko. 
— Czy on żyje? — zapytałem. 
               Gale odpowiedział mi cichym westchnieniem. Nie mogłem uwierzyć, że Ren nie żyje. Postanowiłem nie wyciągać pochopnych wniosków i nadal być pewnym, iż kiedyś uda mi się go jeszcze spotkać. Mimo wszystko, Ren...


Znajdę cię. Gdziekolwiek jesteś. 

2 comments:

  1. OKURWAOKURWAOKURWAOKURWAOKURWAOKURWAOKURWAOKURWAOKURWAOKURWAOKURWA

    GALE

    REN

    GALE

    REN

    OBU ICH KOCHAM



    CO TAKIEGO GALE ZROBI Z WILLEM?

    CHCE WIEDZIEĆ.

    ReplyDelete
  2. Ren uratował Willa.Will kocha Rena.Ren raczej nie żyje.O lol ...

    ReplyDelete