16.8.14

Dwa samce na klamce.

Dział: Niemaniakalny biznesmen odnajduje maniakalnego doktora.
Numer rozdziału: 1
Gatunek: Yaoi.               



Szczerze powiedziawszy trochę obawiam się Waszej reakcji, nie wiem, dlaczego, może dlatego, że jest 3.30, a ja piszę przez sen. Nie jestem pewna, czy chcę w pełni odpowiadać za to, co się poniżej stanie, ale no. Raz się tyje żyje! Zabijcie mnie na śmierć, jeśli zrobiłam coś nie tak. I nie martwcie się, nie umrę. Mam 9 żyć, będę czekać na respawn. 
~totalnie na haju lis
PS. Mam prośbę! Generalnie zdradzę Wam, iż mam pewien pomysł co do tego ciężko wyżebranego Waszymi wspólnymi siłami pornola, ale pojęcia nie mam, kiedy to zrobię, obrobię i wrzucę. Znając mnie, zajmie mi to nawet rok. >.> Ale wpadłam na genialny pomysł i jestem w stanie go wykonać. Czego się w końcu nie robi dla Was. Ale to nie ta prośba. Prośba dot. off-topa, którego mam zamiar wrzucić w czasie najbliższym. Doszłam do wniosku, że nie jestem w stanie zrobić niczego innego niż właśnie ciekawostki o sobie *jestem taka narcystyczna i egoistyczna, no w końcu Alex został stworzony na moją podobiznę, ne?*. Dlatego proszę, żeby każdy z Was zarzucił jakimiś pięcioma pytaniami do mnie, a ja je później zbiorę i wrzucę. Narcyzm, nie? :"DDD Oczywiście kolejne posty Niemaniakalnego będą się pojawiać z taką samą częstotliwością - raz lub dwa razy dziennie. Nie będzie to kolidować z off-topem. 
________________________________________________________________


*5 LAT PÓŹNIEJ*



               Ze starego trzeszczącego odbiornika wydobywały się ciche nuty free jazzu. Nie stać mnie było na lepszy sprzęt, ledwie zdołałem odłożyć ciężko zarobione pieniądze na niezbędnego mi laptopa. Wszelkie pozostałe mi oszczędności wydałem na chemiczne tanie jedzenie, fajki i studia. Medycyna nie służyła dorywczym pracom, jakoś jednak wiązałem koniec z końcem. Moim defektem był nałóg nikotynowy. W zasadzie rzuciłbym, gdybym chciał. Problem tkwił w tym, że niespecjalnie tego pragnąłem. Sięgnąłem po kolejnego Marlboro, odpalając go trzaskiem iskier zapałek. Szczęściarz? Szczęściarz. Ostatni w dodatku. 
               Mimo wszystko nie powinienem był narzekać. Kawalerka, w której mieszkałem, stwarzała całkiem niezłe warunki, czynsz nie był za drogi, mieszkanie jednoosobowe - miejsce wręcz stworzone do intensywnej nauki. Trochę cuchnęło wilgocią, chociaż to zapewne wina pogody. Nie wytrzymałbym bez codziennego wietrzenia domu. Sześciokrotnego. 
               Czułem się tego dnia nie najlepiej. Nie męczył mnie ból brzucha, kac czy depresja, miałem się źle, jeśli o stan ogólny chodzi. Za mało fajek. 
               Może trochę dręczyła mnie ta wizytówka, którą zakosiłem z biura w kancelarii. Pojęcia nie mam, co skłoniło mnie do wygrzebywania starych spraw, ale nagle stwierdziłem, że powinienem podać kolesia, który rozwalił mi auto i spierdzielił. Wcześniej jakoś nie było na to czasu. Sprawa w sądzie ponieść może wiele kosztów, a mi zostało jeszcze pół roku do zakończenia nauki. Cholera, chyba faktycznie powinienem rzucić. Ale to nie wchodzi w grę.
               Udałem się do łazienki. Chlusnąłem twarz lodowatą wodą, wzdrygając się lekko. Spojrzałem na swoje odbicie w lustrze. Kasztanowe włosy, śniada cera... oczy przepełnione mrokiem bardziej niż zwykle. Czarne niczym heban. Przetarłem powieki ze zmęczenia i postanowiłem położyć się do łóżka. Podjąłem decyzję, iż z rana odwiedzę prawnika, skoro weekend. Około drugiej czternaście bezwładnie osunąłem się na łóżko i momentalnie zasnąłem. 
               

Co do chuja!


               Godzina piąta dziewięć. Jakaś stara pizda krzyczy tak donośnie, że słychać ją na całym osiedlu. Ton ma w dodatku tak piskliwy, że zatykanie uszu i bunkrowanie się pod kołdrą na zasadzie schronu przed trzecią wojną światową gówno daje. 
               Usiadłem na łóżku i sięgnąłem po paczkę fajek. Pusto. Zdenerwowałem się jeszcze bardziej. Zarzuciłem na siebie szlafrok i, nie fatygując się szukaniem kapci, których i tak bym nie znalazł, opuściłem mieszkanie. Zszedłem z siódmego piętra schodami, bo komu by do głowy przyszło, żeby zamontować windę w dziesięciopiętrowej kamienicy, po czym udałem się w kierunku najbliższego kiosku. 
— Dobry, Marlboro czerwone miękkie proszę — rzuciłem krótko, wygrzebując z kieszeni szlafroka portfel. 
— Dowodzik jest? — spytał starszy jegomość. 
— Ohohohohoh, jak dawno mnie nikt o dowód nie prosił — zachichotałem, trzepocząc zalotnie rzęsami. Od zawsze lubowałem się w kokietowaniu starych bamberów. — Proszę.
               Już moment później, z papierosem w ustach, paradowałem majestatycznie niczym simy po udanym bara-bara w windzie. Przechodnie kręcili nosami na widok zaspanego jegomościa pałętającego się nad ranem po mieście w szlafroku. Chwila moment. Coś tu nie grało. 


Co, do kurwy nędzy, robił koleś w kiosku chwilę po piątej? 


               Zawróciłem, by go zapytać. Czytał sobie akurat gazetkę. Jakiegoś pornola jak przypuszczam. Znałem skądś tę okładkę.
— Pana — zawołałem, opierając się łokciem o wystający z okienka blat. — A pan zamykać już czasem nie powinien?
— Nie, dziś piątek, dzień powszedni, siedzę do szóstej — odpowiedział szybko.
— Jeszcze piątek? A, racja. Szóstej pi em, nie mylę się? — zapytałem, wprawiając kolesia w lekkie oszołomienie. 
— Idź pan się lecz! — wrzasnął na mnie, wyganiając mnie z własnego osiedla. Skubany...



               Wróciłem więc do domu i poszedłem spać dalej. Nie miałem ochoty jeść, pić, jedną fajką cudem się napaliłem... Napaliłem? Racja. Brakowało mi kobiety. No ale obecnie byłem singlem. W zaistniałej sytuacji, jako że nie chciało mi się włączać laptopa, wyciągnąłem z szafy gazetę z całej sterty innych gazet tego typu i rączka poszła w ruch na sam widok Edytki Herbuś. Chwilę po zaspokojeniu spałem już jak zabity. 
               Obudziłem się dwanaście godzin później, o szóstej ej em. Nie wyspałem się aż tak, jak chciałem, ale nie chciało mi się specjalnie narzekać. Odlałem się, wziąłem prysznic, zaspokoiłem głód nikotynowy, wrzuciłem na siebie pierwsze lepsze ubrania i wyszedłem. 
               Odkąd tajemniczy jegomość roztrzaskał mój samochód, życie stało się trudniejsze. Byłem zmuszony dojeżdżać wszędzie tramwajem lub autobusem podmiejskim. W większości przypadków musiałem kupować trzy bilety na podróż w jedną stronę, ponieważ nie było środka transportu, który zawiózłby mnie bezpośrednio tam, dokąd sobie życzyłem. Pieniądze, które potencjalnie wydałbym na taksówki, wyrzucałem na papierosy. Bo mogłem. 
               Przyjrzałem się dokładnie adresowi zamieszczonemu na wizytówce prawnika. Spojrzałem nad siebie. Tak, to była ta ulica. Skierowałem się w prawo, podążając wzrokiem za zmieniającymi się numerami domów. Trafiłem. 
               Był to spory dom na przedmieściach. Zbudowany był z ciemnej cegły, w dodatku posiadał wielki ogród. 
— Jacy nadzianiiiii! — ucieszyłem się, wykonując swój taniec godowy. 
               Nie zwlekając dłużej, zadzwoniłem do drzwi. Wewnątrz słychać było krzątaninę. Zastanawiałem się, po cholerę wstawali tak wcześnie, skoro był dzień wolny. A, racja, musieli przygotować mi śniadanie. 
— Dzień dobry — przywitała mnie czerwonowłosa kobieta. Miała na sobie obcisłą małą czarną i ani jednej zbędnej fałdy tłuszczu. Oczy zaświeciły mi się na jej widok. Była lepsza niż Edytka!
— Witam, jest pani prawnikiem, dobrze trafiłem? — spytałem, z uśmiechem pokazując jej wizytówkę.
— Susan Rooy-Carter — przedstawiła się, wyciągając rękę. 
— Rinn Neebt — powiedziałem, ściskając serdecznie jej dłoń. 
                  Gdy zaprosiła mnie do środka, zostałem olśniony wnętrzem tego domu. Wszystko wokół stwarzało pozory porcelanowego domku dla lalek. Pani Susan zaczęła coś gderać, jednak byłem zbyt zaabsorbowany rozmyślaniami, czy bliżej mi do Kena, czy do Barbie, by jej słuchać. 
— Napije się pan czegoś? — zapytała, wyrywając mnie z transu. Pożałowałem, że nie przyszedłem wieczorem. W takim wypadku nie wypadało mi pytać ani o wino, ani o piwo, ani o bimber, ani o whiskey, ani o trunek. 
— Jeśli ma pani wino, piwo, bimber, whiskey lub jakiś trunek, poprosiłbym — odparłem bez dłuższego namysłu. 
— Jest pan studentem? — zaśmiała się. — Zrobię panu kawy. 

Tępa dzida. 

               Zasiedliśmy przy ławie w salonie. Wyjaśniłem jej sytuację, jaka miała miejsce wieki temu. Postanowiła mi pomóc, jednak, jako że nie umówiłem się z nią na spotkanie, nie miała wiele czasu, gdyż spieszyła się na zebranie. Jednak ja nie dopiłem jeszcze kawy. Umówiła się ze mną na kolejny dzień i pozwoliła zostać w mieszkaniu, póki nie dokończę. Sama zaś opuściła dom. 
               Rozłożyłem się wygodnie na sofie i przymknąłem oczy. Nie mam pojęcia, na ile przysnąłem, ale wyrwał mnie z transu niski ton głosu.
— A pan to kto? — zapytał surowo. 
               Stał nade mną człowiek przeciętnego jak na faceta wzrostu, około trzydziestoletni, jednak pozbawiony najmniejszych oznak starzenia. Muskularny, opalony, przystojny jak Clooney, bogaty jak Gates. 
— Alexander Carter! — wykrzyknąłem tryumfalnie, rzucając mu się na szyję. — Proszę mi dać autograf! Jest pan najsławniejszym biznesmenem w tym okręgu!
— Zła sława mnie goni — westchnął. — Jest pan klientem mojej żony, nie mylę się?
— Racja. Nauczyła mnie kilku sztuczek, ale chyba jesteście świeżo po ślubie, bo jakaś taka... niewyrobiona była — wymamrotałem. 
               Wbrew pozorom nie dał mi w ryja, wcale tak nie było. Ku memu zdziwieniu parsknął śmiechem i poklepał mnie po plecach, chwaląc poczucie humoru. Pokazałem mu kciuk w górę, a gdy się odwrócił, zamieniłem owy palec miejscami ze środkowym, śmiejąc się w dalszym ciągu. 
               Carter zrobił sobie kawę i zasiadł naprzeciw mnie. Byłem zachwycony, gdyż nieczęsto nadarzy się okazja, by spotkać maestra Alexandra z odsłoniętym torsem. Podziwiałem jego wyrzeźbione mięśnie, niczym się nie krępując. Jednak w którymś momencie moja kawa się skończyła. Oznaczało to również mój koniec. Byłem zmuszony do opuszczenia tejże wyniosłej chaty, co wiązało się z opuszczeniem wyniosłej urody pana Cartera. Odstawiłem więc kubek na ławę, pocałowałem go czule na pożegnanie i ruszyłem ku drzwiom.

8 comments:

  1. Dobry początek, ale czuję się zawiedziona, że Alex poślubił Susan. Mam przeczucie, że opowiadanie nie będzie mieć tego samego klimatu, co jego poprzednie sezony, ale po człowieku, który stworzył takie arcydzieło można się spodziewać wielu pomysłów na ciekawą fabułę. Ciekawi mnie co się stało po pięciu latach z Jude'm. ~ReiKatsumi

    ReplyDelete
    Replies
    1. Zależy, jaki klimat konkretnie masz na myśli. Sama jestem przekonana, że pierwszy i drugi bardzo ze sobą kontrastują. Kurczę, sama zauważam, iż ostatnio brakuje tu wątków komediowych, postaram się wpleść trochę, stopniowo coraz więcej. Jestem z trzema rozdziałami naprzód i też jakieś liche pod tym względem mi się wydają, cholera...
      Dam z siebie wszystko.

      Delete
  2. Ciekawie, ciekawie :) Lubię takie klimaty, czekam oczywiście na więcej :) Obserwuję :D

    ReplyDelete
  3. Tak, jak anonimowy komentator - taki mindfuck, jak przeczytałam, że Alex i Susan się pobrali... No i jestem również ciekawa, co się stało z Judem.
    Czekam czekam na te wątki komediowe :D W 1 sezonie było ich wiele, co naprawdę poprawiało mi humor, gdy tylko przeczytałam dany rozdział. ;D
    W dalszym ciągu wierzę, że Martin żyje. W końcu ta jego śmierć przyszła zbyt łatwo. :D

    ReplyDelete
  4. Susan?!
    Czy ten Carter ocipiał do końca?
    Zgadzam się z Chizu chan.
    Martin żyje.

    ReplyDelete
  5. Nieźle zaczął ten studencik ...A ślub Alexa i Susan ...W mojej glowie dźwięczy "Że co ?!".

    ReplyDelete
  6. Zajebiste, jak wszystko, pod czym zostawiam ten jeden i ten sam komentarz, abyś mnie pokochała <3

    ReplyDelete
  7. No jak kuwa susan i alex bleh (_ _)

    ReplyDelete