22.4.14

V: Łzy.

Dział: Zatracona osobowość. 
Numer rozdziału: 5
Gatunek: Yaoi



- Nie masz prawa tak prowokująco na mnie patrzeć. - wychrypiałem, celując pięścią w jego nieskazitelną twarz. Chwieje się, ledwo utrzymując równowagę. Natomiast ja, stopniowo się stamtąd oddalam. Nigdy więcej. Nie zaciągnie mnie tam z sobą kolejny raz...  Czuję jak całe moje ciało drży z wściekłości. Jeśli tylko postanowi mnie zatrzymać, naprawdę nie będę się dłużej ograniczał. Rzucę się na niego jak zwierzę i rozszarpię na tysiące kawałeczków. A to będzie bolało. Heh... i dobrze. Ma go zaboleć. Niech wie, jakim jest dla mnie zdrajcą, trucicielem, sadystą, a nawet mordercą ludzkich uczuć...
Przyśpieszam. Trzęsącymi dłońmi, wyjmuję zapalniczkę i zapalam nowego szluga, po chwili chciwie wciągając nikotynowe spaliny. Potrzebuję czegoś mocniejszego... może warto by było przejść się do tych drani z trzydziestej piątej. Na pewno mieliby dla mnie jakiś kwitnący towar. Zioło ukoi. Taak..
Jednak gdy zamierzam skręcać w lewo, czyjaś dłoń pociąga mnie lekko do tyłu. Chwilę później staje mi na drodze ta sama przeszkoda, przez którą tyle razy nie potrafiłem wziąć się do porządku. Która wpuszczała w moje życie huragan, rozwalający wszystko dookoła. Biorę głęboki wdech, zaciągając się trucizną papierosa, jeszcze przez moment próbując zdać się na kpiący uśmieszek. Jeszcze przez chwilę się powstrzymując.
Kazue ze spokojem czeka na moją reakcję. Kiedy jestem gotowy, bezceremonialnie wydycham olbrzymie kłęby dymu wprost w jego twarz. Zakrztusił się. Idealna okazja by...
Cios po ciosie. Kopnięcie za kopnięciem. Z początku nie wiedział, o co mi biega, ale gdy zdał sobie sprawę, że robię się niebezpieczny, szybko oprzytomniał i oddawał. Może nie z taką energią jaką ja waliłem w niego, ale nie opierał się. Kątem oka dostrzegłem, że cała ta sytuacja go zainspirowała, ba! świetnie się bawił! Gdy za którymś razem znowu oberwał w łeb, a krew ciurkiem wypływała mu z obydwóch nozdrzy, wybuchnął śmiechem. Jednak nie na długo, bowiem szybko ten śmiech wypełnił cały mój umysł, na który zareagowałem natychmiastowo. Stopień mojej wściekłości sięgnął zenitu i nabrawszy resztki sił, zacząłem w niego walić, póki ten nie obronił się równie wymęczony co ja, kopniakiem wycelowanym w moje podbrzusze. W rezultacie obaj w tym samym czasie upadliśmy z łoskotem na trawę. Ledwo żywi. Wyglądający jak zombie. Cali w sińcach i ranach, z których strugami ciekła krew. Przez pierwsze kilkanaście sekund bez słowa leżeliśmy obok siebie, spazmatycznie wciągając rześkie powietrze. Kiedy zapomniałem o jego obecności i fakcie iż znajdowaliśmy się na skwerze w centrum miasta, a żadnemu przechodniowi nie uszło to uwadze, Kazue wybucha niepohamowanym śmiechem. Śmieje się, zginając wpół. W końcu jego oczy napełniają się łzami, a  wtedy ja, zapominając o wszystkim co było i najprawdopodobniej co się zdarzy, bo to przecież jest nieuniknione, widząc jego dziwny przy tym wyraz twarzy, zarażam się i mu wtóruję. Teraz obaj ledwo świadomi, gdyż całe nasze ciała pulsują przeszywającym bólem, leżymy, zginając się ze śmiechu.
Gdzieś w jakimś odległym zakamarku mojego jeszcze świadomego umysłu pojawiło się deja vu.
Odtworzyło się wspomnienie, kiedy tak jak teraz, leżeliśmy na trawie w jakimś zacisznym miejscu i nie mogliśmy pohamować śmiechu. Wtedy byliśmy mali. Żyjąc tak blisko siebie, codziennie spędzaliśmy całe dnie. Bawiliśmy się, rozrabialiśmy...zawsze przeszczęśliwi, że  możemy robić coś razem. Od dziecka nierozłączni, traktujący siebie jak rodzeni  bracia...
Po moich policzkach spłynęły łzy. Lecz te inne. Łzy zawodu, nienawiści, tęsknoty i dążenia za czymś, czego już dawno nie ma.
Pustka, jaka napłynęła do mojego serca była bezgraniczna. I Kazue to zauważył, jednak nim zdążył cokolwiek zrobić, ja już wstałem (jakby w zwolnionym tempie, ale zawsze) i uparcie szedłem przed siebie, dążąc do tego, aby dzieliła nas jak największa odległość. Bym mógł odejść. By on mógł powrócić...




~~*~~



No comments:

Post a Comment