7.2.15

Mierz wyżej, osiągaj więcej.

Dział: Alice in Secondhand.
Numer rozdziału: 1
Gatunek: Yaoi.



Startujemy w końcu... Myślę, że Alice będzie wychodzić co sobotę. Wynika to z braku mojego czasu (kto mnie śledzi na fejsie ten wie, że rozpoczynam znowu sezon zapierdalania na pianie 10 h dziennie). Nie oznacza to jednak, że ogólnie posty wrzucać będę tutaj co tydzień. Wspominałam chyba niedawno, iż siedzi mi w głowie plan na coś nowego. Jeszcze nie zaczęłam tego opracowywać, ale niedługo się za to biorę. Pytacie mnie o zaległe rzeczy, które trwają, ale nie są zakończone, ale nie jestem w stanie nic na ten temat powiedzieć, bo zwyczajnie nie wiem, co się z nimi stanie. Elo. I mam nadzieję, że ta przerwa w jakiś sposób mi pomogła. Mam nadzieję, że ten rozdział jest lepiej napisane, niż te, które pisałam dotychczas. >:D

___________________________________________________________


               Człowiek raz wyrwany z okowów monotonii już zawsze będzie tęsknił za szaleństwem. Niezależnie od stadium ciekawości życia, bez ustanku będzie rozmyślał, w jaki sposób by ten żywot urozmaicić, wzbogacić. Stale będzie czegoś brakowało. Powstanie dziura, której zapełnianie będzie syzyfową pracą dopóty, dopóki człowiek nie zrozumie, czego naprawdę mu potrzeba. Nie ma na to wzoru matematycznego - każdy potrzebuje innego pierwiastka, wyciągniętego z innej dziedziny życia. Nie można rozwiązać tego jak zagadki. Trzeba do tego dojść.
               Miałem dwadzieścia jeden lat, kiedy moje życie zaczęło się zupełnie sypać. Z jednej strony nie powinienem był narzekać, bo niczego mi nie brakowało. Posiadałem duży, ciepły dom, kochającą matkę, a także nieźle płatną pracę. Mieszkaliśmy na przedmieściach, wyjątkowo szarych, kojarzonych jedynie z grubą warstwą duszącego pyłu i kurzu. Ten obszar był niemalże pozbawiony drzew, parków, jakiejkolwiek roślinności. Zieleń już dawno się tu zatraciła. Była tylko szarość dymu i radosne kolory huśtawek na placu zabaw. Jednak to wszystko przytłaczało. Czuło się od tego zbliżającą się śmierć. Dusiło mnie.
               Każdy człowiek ma coś za skórą, również moja matka miała. Wychowała mnie co prawda w taki sposób, że za żadne grzechy bym jej nie opuścił. Mimo to potrafiła wywołać u mnie tak ohydny stan, iż zastanawiałem się, co zrobiłem nie tak, iż pragnąłem jak najszybciej znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji pozornie wyjścia niemającej. Była surową kobietą o żelaznych zasadach, ale dzięki temu jej życie wydawało się być o wiele łatwiejsze. Znała swoje granice i nie przekraczała ich, co uporządkowało jej życie i pozbawiło wszelkiego chaosu, a także uodporniło na choroby wiejące od społeczeństwa. Nikt nie miał na nią wpływu, była w pełni niezależną osobą i dusiła w rękach swoje życie, nie pozwalając nikomu wejść do jej świata.
               Pracowałem w sporym markecie z odzieżą używaną. Chałturzyliśmy tam we trójkę: ja, White i Ouse. Nie przepadałem za tą robotą, jednak ta dwójka wprowadzała do mojego życia wiele kolorów, których mi brakowało. Czy byłem daltonistą? Tak, być może. Ale czułem, że to uleczalne, nie wiedziałem tylko jeszcze, w jaki sposób. White był najmilszym człowiekiem, jakiego dotąd poznałem. Co prawda miał wiele wad, bo zdecydowanie wyluzowaniem nie grzeszył - zawsze się gdzieś spieszył i robił za czterech, jakby tylko pieniądze były mu w głowie. Kiedyś wspomniał coś, że chce w pełni zabezpieczyć swoją przyszłość, dlatego woli harować zawczasu. Nie do końca rozumiałem jego podejście, aczkolwiek postanowiłem uszanować jego sposób myślenia. Było w tym coś logicznego, nie przeczę. Podziwiałem jego pracoholizm, mimo iż nie był pozytywną cechą. Sądziłem, że White musi bardzo cierpieć. Ale nie miałem zielonego pojęcia, w jaki sposób mógłbym mu pomóc. Ouse z kolei był szczerym i otwartym chłopakiem, który z każdym znalazłby wspólny temat. Ciągnął do siebie tłumy i wszyscy chcieli się z nim zaprzyjaźnić. Ale ja w jego oczach dostrzegałem przeraźliwy strach. Strach przed kobietami. Nie usłyszałem nic na ten temat bezpośrednio od niego samego, jednak znający go dłużej White wypaplał mi sporo. Otóż wyglądało na to, iż Ouse przez cały męczący okres szkolny był gnębiony przez dziewczęta. Nikt nie znał przyczyny i nikt się jej nie doszukiwał. Tak czy inaczej Ouse pracował nad tym, by tę cechę wyplenić, jednak szło mu to bardzo mozolnie. Klientkami najczęściej były kobiety, dlatego często mieliśmy niemały problem, kiedy zwracały się do niego z jakąś prośbą, a on, cały zaczerwieniony, memlał coś bez ładu i składu. Na szczęście przeważnie uznawały go za słodkiego.
               Naprawdę sądziłem, że mam wszystko, czego potrzebuję. A mimo to czułem tak obrzydliwą pustkę gdzieś w głębi swojego serca, iż było to nie do wytrzymania. Miałem ochotę drapać ściany, wrzeszczeć, bić się z ludźmi. Wychodził ze mnie wewnętrzny potwór, który powiedział, że nie zakończy terroru nad ludzkością, póki nie otrzyma tego, czego pragnie. Lecz ja nie miałem żadnego pomysłu na to, czego ów potwór mógłby żądać. Kazał mi robić dziwne szalone rzeczy, by w pełni wykorzystać swoje życie. Nazwałem go Jabberwock. Być może brzmiałem jak wyznający swój sekret schizofrenik, ale zdecydowanie łatwiej było mi go uosabiać. Stwór kazał mi się wznieść na wyżyny. Sądził, że źli ludzie trzymają mnie przy ziemi. Być może miał w tym jakąś rację, rzeczywiście nie mogłem odbić się od powierzchni. Czułem na swoich rękach i nogach kajdany, łańcuchy przytwierdzające moje ciało do podłoża. Skakałem, lecz równie szybko spadałem z powrotem na dół. Odpychałem się nogami od piachu, jednak po chwili znów czułem go między palcami stóp. Pragnąłem przekroczyć granice i poznać nieznane, ale coś mi na to nie pozwalało. Łatwo się denerwowałem, a Jabber uwalniał wtedy całą swoją agresję. Czegoś brakowało, coś musiało zapełnić tę pustkę. Jednak jak mogłem to znaleźć, skoro nawet nie było mi dane szukać?
               Nikt nie stwarzał mi żadnych problemów, sam z siebie również ich nie posiadałem. I, zamiast kipieć z tego powodu radością, chodziłem przygnębiony, jakbym już dawno sięgnął dna i nie mógł się odbić. Czy to właśnie tam miałem szukać skarbów? Czy życie planowało dać mi nauczkę, żebym już nigdy nie pragnął szaleństwa zamiast monotonii? Jest przede mną tak wiele dróg, że naprawdę nie mam pojęcia, którą z nich powinienem wybrać. To najtrudniejsza decyzja mojego życia i właśnie od niej zależeć będzie milion kolejnych. A piekło jest wtedy, kiedy osoba, którą się stałeś, spotyka osobę, którą mogłeś się stać. Tak bardzo obawiałem się, iż wybiorę nieodpowiednią drogę i się zmarnuję, że w rezultacie nie obrałem żadnej i tkwiłem w tym bezkresnym pustkowiu nie wiedząc, co ze sobą począć.
               Do pierwszej potencjalnej zmiany popychały mnie słowa matki. Twierdziła, że praca na kasie w markecie odzieżowym porównywalna jest z rupieciarstwem. Nie w takiej roli widziała bowiem swojego jedynego syna. Mieszkaliśmy jednak w tak małym mieście, iż JAKAKOLWIEK robota czyniła człowieka elitą. Ale matka nie pozwalała mi myśleć w taki sposób. Zawsze powtarzała: mierz wyżej, osiągaj więcej. Prowadziło to co prawda do nieudolnego pracoholizmu, który nie przynosi satysfakcji niezależnie od wielkości plonów, jednak system ten działał poprawnie. Musiałem celować o szczebel wyżej, dzięki czemu bez większych problemów dostawałem się na ten niższy, a mimo to nadal parłem do góry. W tym małym miasteczku nie mogłem liczyć na pracę w swoim fachu, dlatego postanowiłem za jakiś czas się wyprowadzić. Chciałem rozwijać się w malarstwie. Ku mojemu zdziwieniu spotkałem się z aprobatą ze strony matki. Dobrze wiedziałem, że to zawód ryzykowny i będę musiał stąpać niczym po lodzie i, jeśli nawet dostanę pracę, mogę ją równie szybko stracić. Matka nakazała mi pchać się oknami, kiedy wyrzucą mnie drzwiami. Postanowiłem trenować swoją pewność siebie i podążać za jej radami. Dlaczego więc odkładałem swój wyjazd? Otóż matka cierpiała na śmiertelną, nieuleczalną chorobę. Zdawałem sobie sprawę z tego, jak mało jej zostało. Pragnąłem zostać z nią do ostatniej chwili. Miała swoje za skórą, ale kochałem ją jak nikogo innego.
               Każdy mój wieczór wyglądał dokładnie tak samo. Około osiemnastej kończyłem robotę, ubierałem się, żegnałem z Whitem, który zostawał na jeszcze jedną zmianę i wychodziłem na przystanek tramwajowy z Ousem. Każdy z nas jechał w inną stronę, dlatego szybko się rozstawaliśmy. Zajmowałem byle które miejsce w opustoszałym pojeździe i zagłębiałem się w dziwnych myślach. Miałem obsesję na punkcie analizowania swojego wnętrza. Łudziłem się, iż kiedyś do czegoś dojdę, coś odkryję, a potem będę w stanie napisać o tym poradnik, by pomóc milionom ludzi, którzy poczują się niegdyś tak, jak ja czułem się obecnie. Około dziewiętnastej otwierałem skrzypiącą bramkę prowadzącą na moje podwórze, wchodziłem do domu, zdejmowałem buty i witałem się z matką. Pytałem, co ma ochotę zjeść na kolację, a ona zawsze odpowiadała:
— Zrób, co uważasz.
               Wtedy zawsze odczuwałem presję wykonania czegoś wyśmienitego. Stale spędzałem w kuchni godziny, by zaspokoić i zadowolić jej wymagające podniebienie. Lecz nigdy nie usłyszałem z jej ust pochwały. Za każdym razem kiwała tylko głową i jadła posiłek bez słowa. Jedyną pewnością, jaką miałem, było to, że nie jest na tyle okropne, iż nie może tego zjeść.
               Ten wieczór był nieco inny. Kiedy wróciłem do domu zorientowałem się, że w lodówce skończyła się już większość prowiantu i nie ma z czego wykonać kolacji. Uprzedziłem matkę, iż tego dnia zjemy posiłek trochę później. Machnęła jedynie ręką i wróciła do swoich spraw. Siedziała akurat nad stertą papierów, bałem się pytać, co załatwia. Wyszedłem na zewnątrz, do najbliższego supermarketu było o rzut kamieniem. Sklep znajdował się bowiem tuż za rogiem, dlatego na miejscu byłem już po kilku minutach. Wziąłem w ręce koszyk i udałem się wzdłuż jednej ze sklepowych półek. Mój wzrok zatrzymał się na malutkim straganie pełnym warzyw. W końcu zaczynałem dostrzegać kolory natury. Słoneczna czerwień pomidora sprawiała, że czułem jego słodki zapach na odległość. Dorwałem kilka z nich i kontynuowałem poszukiwania. Zieleń papryki, zieleń, którą zawsze pragnąłem zobaczyć. Ta nie była co prawda w pełni naturalna, ale wystarczała, by nasycić moje oczy. Wróciłem do półek, by zapakować trochę pieczarek. Przyprawy były w domu, więc pozostał mi już tylko jeden produkt. Udałem się na sam koniec marketu i rozejrzałem się. "Skończył się?" - pomyślałem. Zdenerwowałem się nieco. Szedłem powoli do przodu, rozglądając się za białym ryżem. Spojrzałem ku górze - JEST! Ostatnia paczka. Poczułem się tak szczęśliwy, iż w życiu nie posądziłbym siebie o tyle emocji. Podskoczyłem, gdyż znajdował się na dość wysokiej półce i... Cholera. Upuściłem calutką paczkę na ziemię. Schyliłem się, by ocenić ewentualne urazy pudełka. Na moje szczęście wszystko było w porządku. Wrzuciłem ryż do koszyka sklepowego i już podnosiłem się, by wstać, gdy nagle...
— Wszystko w porządku, paniczu? — Usłyszałem tuż nad sobą.
               Wyciągał do mnie dłoń młody mężczyzna rodem z... wiktoriańskiej Anglii? Miał wielki, czarny jak heban cylinder na głowie, włosy wyglądały jak sałatka warzywna, to wszystko kontrastowało z trupio bladą, alabastrową cerą i wielkimi zielonymi oczami. Do tego strój jego składał się z licznych białych falban wychodzących spod zielonego żakietu w czarną kratę oraz czarnych spodni ozdobionych wieloma łańcuchami, a także czarnych, idealnie wypastowanych butów. Całość dopełniała drewniana laska w ręku, choć głowę dałbym sobie uciąć, że nie kulał ani nie miał problemów z nogami. Kiedy zobaczyłem tego człowieka, zastanowiłem się przez chwilę, czy aby nie śnię. Często zdarzało mi się mieć podobne koszmary. Spojrzałem na niego i wybuchnąłem śmiechem. Poszedł za moim przykładem.
               Z niewiadomych mi powodów postanowił odprowadzić mnie do domu. Rzekł niby, że zmierza w tamtą stronę, a nie chce dopuścić do przypadku, w którym ryż wysypie mi się na ulicy. Nie do końca zrozumiałem, co ma na myśli, aczkolwiek pozwoliłem mu iść ze sobą. Bo co miałem zrobić? Mężczyzna przedstawił mi się jako Mad Hatter. Wydawał mi się być postacią z bajki, dość barwną osobistością, mimo wszystko popularną.
— Zechce panicz mnie zaszczycić swoją obecnością na wieczornej herbatce? — zapytał na odchodne. Nie wiedziałem do końca, w jaki sposób powinienem się z nim porozumiewać.
— Potrzebuję więcej szczegółów — wypaplałem niewyraźnie.
— Będę tu czekał jutro o piątej — powiedział z uśmiechem, zdejmując kapelusz na pożegnanie. Parsknąłem śmiechem na widok jego fryzury w całej swojej okazałości.

4 comments:

  1. Nie wiem do końca jak to opisać, ale... To jest ciekawe. xD
    Jeszcze nie orientuję się dokładnie w temacie, dlatego poczekam na większą ilość rozdziałów.
    Ja na przykład nie mogę ocenić czy ten rozdział jest lepszy od pozostałych. Dla mnie każdy jest świetny i nie ma się do czego przyczepić. ;d

    ReplyDelete
  2. Ja też niezbyt wiem co powiedzieć xd
    Wszystko świetnie i ładnie, ale na razie trudno jest to ocenić :3

    Pewnie jak zawsze wyjdzie z tego super opowiadanie, w którym Lisu na końcu coś zepsuje i nie będzie happy endu :C

    ReplyDelete
  3. DOTARŁAM.

    Ten rozdział był bardzo dobry. Chyba rzeczywiście coś tam się poprawiło, jednak ciężko dokładnie stwierdzić co.

    Generalnie było fajnie. Oczywiście mi od razu najbardziej spodobał się Kapelusznik. Bo jest taaaki uroczy *u*

    Ten rozdział mnie zaciekawił i czekam na więcej :3

    ReplyDelete
  4. Wiii.W końcu mam czas na "Alice".(*o*)
    Ciekawi mnie to ..(*-*) Zapewne pochłonę pozostałe rozdziały co najwyżej do jutrzejszego śniadania ...xD
    Ten rozdział jest taki ...zakręcony.xD
    Jeśli chodzi o Twój styl pisania ...Nie potrafię znaleźć różnicy ...Jest idealnie.Było, jest i będzie.Wiem to.(n_n)

    ReplyDelete