19.7.14

Potop i płomień.

Dział: Maniakalny doktor w poszukiwaniu trawy.
Numer rozdziału: 17
Gatunek: Yaoi.



               "Miłość gotowa oddać nawet życie, nie zginie" - naskrobałem na małej pogniecionej karteczce i, zostawiwszy ją na szafce nocnej Cartera, wybiegłem z mieszkania. 
               Goniłem co sił w nogach, zaliczając na schodach kilka upadków i nabijając siniaki. Galopowałem w kierunku mostu zwodzonego łączącego tę dzielnicę z przedmieściami. Wpadałem na rowerzystów i starsze panie krzyczące wniebogłosy, dopóki nie zniknąłem z ich pola widzenia. W którymś momencie prawie potrącił mnie samochód. Nie zważałem na to. Miałem w sobie tyle buzujących emocji, że nawet coś takiego nie było w stanie wpłynąć na mój nastrój. Zaczynałem wypominać samemu sobie winy. Wiedziałem, że gdybym nie odwiedził Carterów poprzedniego dnia, wszystko kierowałoby się teraz w zupełnie innym kierunku. Co z tego, że bym cierpiał. Wolałem Cartera żywego nawet, jeśli nie należałby do mnie. 
               "Pierdolony egoista" - karciłem go w myślach. "Jak zwykle myśli tylko o sobie. Dobrze wie, że sobie bez niego nie poradzę. Cholerny Alex...". Gnałem przed siebie równie szybko, co wcześniej, nie zważywszy na krew toczącą się z moich poobdzieranych kolan. "Alex, gnoju... Oddam się w twoje ręce, rób ze mną co chcesz, pozwolę ci na wszystko. Wracaj".
               Odnosiłem wrażenie, że oddałem serce i zostałem z niczym. Nie, nie przepełniała mnie już pustka. Czułem zupełnie co innego. Może i każdy inny w tej sytuacji postanowiłby dołączyć do Cartera, nie mogąc bez niego żyć. Ja jednak zdecydowałem się przetrwać. "Być może będę żył, nosząc w sobie dwa serca. Cokolwiek się stanie, nie pójdzie na marne. Obiecuję".
               Postanowiłem nigdy więcej niczego nie żałować. Podjąłem decyzję. Wiedziałem, że będę musiał pomóc Ricie. Miałem nadzieję, że mnie nie znienawidzi. Chciałem, by widziała we mnie Alexa. 
— Jude, chyba tym razem nie wymyślisz niczego, co zmieniłoby sytuację, ale rozmawiaj ze mną — wydusiłem jednym tchem do telefonu komórkowego. 
— Co się stało z twoim głosem? — spytał, jak zwykle obojętnym tonem. 
               Opowiedziałem mu o całym zajściu możliwie najszybciej i najogólniej. Odpowiedział mi dłuższą chwilą ciszy. Zastanawiałem się, czy usiłuje coś wymyślić, czy jest po prostu w wysokim stadium szoku. 
— Co masz zamiar teraz zrobić? — zapytał półgłosem.
— Nie martw się, nie planuję niczego złego. Na chwilę obecną czekam — odparłem, zagryzając wargę.
— Chyba nic innego ci teraz nie pozostaje. Gdzie jesteś? — zadał pytanie.
— Na moście zwodzonym przy Baker Street. Powinienem się stąd usunąć — powiedziałem, odsuwając się lekko od barierki.
— Nie, zostań tam. Masz jakiś pomysł, dokąd mogli pojechać? — ciągnął mnie za język. 
— Zapewne w jakieś ciche miejsce, gdzie o tej godzinie jest pusto. Wątpię, żeby chciał spowodować śmierć większej ilości osób — odpowiedziałem, powstrzymując łzy. 
— Dobra. W takim razie obiecaj mi, że się stamtąd nie ruszysz, póki nie przyjdę — kontynuował. — I nie wykonuj w tym czasie żadnych telefonów, nie rozmawiaj z ludźmi. Zrozumiano?
— Masz moje słowo. 
               Trochę mi ulżyło na myśl, że Jude zaraz się tu zjawi. Potrzebowałem obecności osoby silnej psychicznie, która nie rozczulałaby się nade mną, tylko była w stanie jasno i obiektywnie spojrzeć na sytuację. Westchnąłem głęboko. Zbierało się na deszcz. Modliłem się, by nie była to ulewa ludzkiej krwi. 
               Zabijałem czas spoglądając na wzburzoną taflę przepływającą pod mostem rzeki. Rwała przed siebie, nie przejmując się konsekwencjami, jakie poniesie. W rezultacie obijała się o wszelkie pomosty i porty, nie mogąc nic zdziałać. Była zupełnie bezradna. 
               Minęła już godzina od telefonu do Jude'a. Postanowiłem do niego zadzwonić, by upewnić się, że nic mu się nie stało po drodze. Wtedy jednak przypomniałem sobie o obietnicy niewykonywania rozmów telefonicznych, wówczas uświadamiając sobie o prawdziwych zamiarach chłopaka. Ten gnojek musiał udać się na miejsce akcji, zostawiając mnie tutaj na pastwę losu, z dala od wszelkich informacji - daleko od mediów, ludzi, domu. Jedyne, co mi pozostało, to łudzić się, że mijający mnie przechodnie będą rozmawiać na temat wypadku w mieście. Że też dałem mu swoje słowo... Zapewne chciał wszystko obadać, przemyśleć, po czym ubrać to w słowa tak, żebym nie czuł się aż tak tragicznie. Cholerny Jude. Śmierć to śmierć. Życie to życie. 
                Zegar w telefonie wskazywał dwudziestą drugą, podczas gdy ja tonąłem w strugach padającego deszczu. W oddali na niebie widać było błyski rozświetlające ciemne już niebo. Latarnie zgasły, prąd został odcięty z powodu burzy. Jude nie dawał znaków życia. Oparłem się na barierce i spojrzałem w dół. Zimno. Pragnąłem wtulić się w ciało Alexa, mimo że jego skóra zawsze była chłodna. 
               Z nudów zacząłem skakać po kałużach, stając się nie tylko mokry, ale również brudny. Czułem swąd błota i wilgoci. Szczęka trzęsła mi się z zimna. Deszcz zmył wszelkie moje złudzenia. Zrozumiałem, że muszę przejść swój własny potop. 
— Nie sądziłem, że tu zostaniesz. — Usłyszałem za sobą głos. — Chodź, przejdziemy się do mnie i wyschniesz. Twoi rodzice i tak mają gdzieś, czy wracasz do domu na noc. 
               Jude poklepał mnie po plecach, po czym zaprowadził do stojącego nieopodal auta. Wsiedliśmy do środka, po czym odpalił samochód i włączył radio. Leciał akurat jakiś kawałek Pink Floyd. Adekwatnie. 
— Milczysz — odparłem stanowczym tonem.
— Milczę, a co? Doszukujesz się głębszego sensu? — spytał. 
— No — odpowiedziałem. 
— Dość często milczę, jakbyś nie zauważył — prychnął.
— Dzięki temu możesz utrzymywać idiotów w nieświadomości.
               Przerwał rozmowę. Wiedział, że, niezależnie od tego, co odpowie, z tej wypowiedzi będę w stanie wywnioskować to, co się wydarzyło. Z drugiej strony jednak...
— Już tak długo się załamuję, że jeśli mi powiesz teraz, gorzej się już raczej nie poczuję — kontynuowałem. — Zresztą pewnie zdajesz sobie sprawę, że to najlepszy moment na rozmowę.
— Zdaję sobie sprawę — powiedział. 
— Na co czekasz? — spytałem. 
               Jude westchnął głęboko. Wjechał na parking i zgasił silnik samochodu. Byliśmy na miejscu. Spoglądał przez chwilę na strumienie deszczu spływające po przedniej szybie auta. 
— Nie było wypadku — odparł półgłosem. 
               Rozdziawiłem paszczę ze zdziwienia, a moich oczach pojawiły się iskry nadziei. Nie, to były płomienie. Wielkie płomienie symbolizujące zwycięstwo. Jednak Jude po chwili rozjuszył mój ogień. 
— Jednak zdarzyło się coś zupełnie innego. 

4 comments:

  1. Kręci Cię trzymanie ludzi w niepewności? xD
    Pewnie, że tak..
    Już się nie mogę doczekać kolejnej części ;D

    ReplyDelete
    Replies
    1. Mnie? Gdzie tam, skądże znowu, nie śmiałabym nawet, no co Ty.
      Wieczorem wrzucam kolejny. ;p

      Delete
    2. Wyjątkowo żarliwe zaprzeczenie ;D
      Czekam z niecierpliwością ;)

      Delete
  2. Zajebiste, jak wszystko, pod czym zostawiam ten jeden i ten sam komentarz, abyś mnie pokochała <3

    ReplyDelete