9.6.14

Schizophrenia.

Dział: The piano has been drinking
Numer rozdziału: 7
Gatunek: Yaoi      



        Dopiero sen uświadomił mi różnicę między rzeczywistością a ułudą. Nie wiedziałem, czy świetliste cienie z tego ciemnego domu naprawdę chciały mi pomóc, czy wolały jednak poskręcać mnie we własnych wnętrznościach jeszcze bardziej. Ten świat był niedorzecznie idealny. Może dlatego się zorientowałem. 
        Wypadałoby w końcu przejrzeć na oczy, ale niby jak miałem to zrobić? Mógłbym być bardziej ufny, lecz czy były do tego podstawy? Ci wszyscy ludzie, których spotkałem tu kilka chwil, godzin, dni temu, nie miałem nawet pewności, czy oni aby na pewno istnieją. Równie dobrze mogłem znajdować się właśnie we własnym mieszkaniu. Postanowiłem się nie ruszać, by nie kusić niepotrzebnie wyobraźni. 
- I co masz zamiar zrobić? - Usłyszałem za sobą niespodziewanie niski głos. - Co teraz? 
- Rick... - Poderwałem się na równe nogi. - Co ty...
        Dopiero po chwili namysłu zdałem sobie sprawę, że to kolejny głupi wytwór mojego umysłu. Wiedziałem, że zignorowanie jego potencjalnej obecności nijak mi pomoże, postanowiłem więc doszukać się u niego swoich ukrytych cech, które pomogłyby mi stąd uciec. 
- Rick, gdzie my jesteśmy? - spytałem, rozpoczynając grę. 
- Wygląda to na jakiś zakład medyczno-badawczy - odparł, drapiąc się po głowie. Wyglądało na to, że wie tyle, co ja. 
- Słuchaj, mógłbyś sprawdzić, co jest na zewnątrz? - zapytałem, rzucając sobie niemałe wyzwanie. Skinął głową.
        Ryzykowałem w tym momencie swoje ciało. Widziałem, jak Rick stawia kroki w kierunku metalowych zaryglowanych drzwi i wiedziałem, że, niezależnie od konsekwencji i okaleczeń, jakie poniesie, otworzy je. Wiedziałem również, iż mam przed sobą swoje prawdziwe ciało, którego bólu nie poczuję. 
        Udało się. Nie miałem pojęcia, jak, ale nie odczuwałem bólu. Nie spoglądałem nawet w dół, bałem się widoku okaleczonych rąk (w najlepszym przypadku). 
- Keith, zostań tu, tak na wszelki wypadek - rzekłem do mężczyzny przywiązanego do łóżka, po czym opuściłem pomieszczenie. 
        Przemierzałem bezcelowo niekończący się korytarz. Kamery były rozstawione na ścianach co kilka metrów. Obserwowali mnie. Miałem to w dupie. Zdecydowanie wolałem takie wyjście niż bycie teraz na miejscu Keitha. Drzwi! Pognałem w ich kierunku i jednym szybkim szarpnięciem otworzyłem je na oścież. Można było się spodziewać tego, że na mnie czekali. Zobaczyłem tłum ludzi w białych kitlach, spoglądających w moją stronę. Ułuda? Nie. Wmawiałem sobie, że tylko ja mam wpływ na to, co dzieje się z moim umysłem. Zrobiłem trzy kroki do przodu. Czekali na mój ruch. 
- Wiesz, Brian... - zacząłem, drapiąc się po głowie. Tłum zaczął szeptać między sobą. - Wiesz... przemoc nie jest dobrym rozwiązaniem, szczególnie wtedy, kiedy stosujesz ją wszędzie, gdzie się da...
        Nadal nie zdawali sobie sprawy z tego, co robię. Szturchali się, popychali, gadali, próbując dojść do tego, jaka jest moja strategia, jeśli w ogóle ma ona prawo bytu. 
- I mimo to masz zamiar zabić ich wszystkich? Ty jeden? Nie wierzę ci. Nie uda ci się to - zakończyłem. 
- Rzucasz mi wyzwanie? - zapytał wielki bamber stojący zaraz za mną. 
- Żebyś wiedział - uśmiechnąłem się. 
        Trochę się obawiałem tego, co dzieje się z moim ciałem. Byłem jednak pewien jednej rzeczy - nie znajdowałem się w zwyczajnym szpitalu. Mój instynkt podpowiadał mi, że muszę zawalczyć jeszcze trochę, by odzyskać swoje ciało. A co potem? Tego nie przewidywałem. Pozwoliłem chwili płynąć. 
- Zobacz, Rick, jak krew fantastycznie spływa po sprzętach laboratoryjnych - zaśmiał się po skończonej robocie. 
- Wiesz może, gdzie są drzwi? - zapytałem asekuracyjnie. Pokręcił głową. Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Ujrzałem kilka wind z przyciskami w górę. Dziwnie czułem się będąc pod ziemią. Wcisnąłem przycisk bez wahania i wszedłem do środka. Na ścianie obok zoczyłem ponad czterdzieści guzików do różnych pięter, jednak nie było obok nich żadnych opisów. Wcisnąłem więc ten prowadzący na samą górę. 
        Ku mojemu zdziwieniu nie znalazłem się na balkonie. Byłem w sypialni. Najwyraźniej ktoś tu mieszkał, lepiej - oczekiwał mnie. W normalnej sytuacji nikt nie zostawiałby otwartego pokoju będąc w budynku, w którym znajdują się setki obcych ludzi. W zasadzie... co tu w ogóle robiła sypialnia?
        Pewnym krokiem przeszedłem się po pomieszczeniu. Rozejrzałem się wokół, ale nie znalazłem niczego podejrzanego. Moją uwagę przykuł notes leżący na blacie stołu. Otworzyłem go bez wahania i zacząłem wertować puste strony. 
- Ktoś tu jest zdecydowanie zbyt ciekawski - rzucił krótko, po czym niespodziewanie związał moje nadgarstki i popchnął mnie na łóżko. 
- A pan, szanowny dyrektorze Michalsky, czy nie byłby pan ciekawski, gdyby przywiązali pana do łóżka w zupełnie obcym miejscu, nazwali "przyszłym klientem" i nakazali zostać w strefie E? - zapytałem stanowczym tonem. Na chwilę obecną i tak nie miałem się czego bać. 
- Twoje nastawienie tak nagle się zmieniło? - zapytał, pochylając się nad moim ciałem. 
        Michalsky z perspektywy Ricka nie wyglądał na tego samego, ciepłego człowieka. Nie był kwiatem kwitnącym w zimie, wyglądał wręcz na osobę wrogo nastawioną. 
- Powiesz mi, czego chcesz? - spytałem zdławionym tonem, kiedy majestatycznie zasiadł okrakiem na moich biodrach. 
- Nie domyślasz się, czego mogę chcieć? - zapytał, przesuwając dłonią po moim karku. Wzdrygnąłem się. 
- Gdyby chodziło tylko o to, nie zamykałbyś mnie w tym kurewskim laboratorium, jak sądzę - odparłem, próbując wyzwolić dłonie z uścisku węzłów. 
        Michalsky najwyraźniej miał głęboko gdzieś moje osobiste wnioski i przemyślenia. Zaczął powolnymi ruchami zdejmować moje ubrania, zaczynając od górnych części garderoby. 
- Jak bardzo mam cię torturować, żebyś nie próbował więcej uciec? - uśmiechnął się zawadiacko. 
- To się wyklucza, nie sądzisz... - szepnąłem, zagryzając szczękę z całej siły. Dopiero teraz dochodziło do mnie to, że w rzeczywistości nigdy wcześniej nie odbyłem stosunku z mężczyzną. - Chociaż w zasadzie... jest pewna rzecz...
- Tak? - zachichotał. - Opowiedz mi o niej. 
- Słyszałeś może o Robercie Andersie? - zapytałem, uśmiechając się lekko. - Podobno związywał swoje ofiary tak mocno, że krew nie dopływała im do kończyn. Później podpalał im skórę, póki nie zrobili tego, czego od nich oczekiwał. 
- Nie słyszałem, ale brzmi dość kuszą...
        Tak. Tak się stało. Robert stał dwa kroki przede mną. Był moim kolejnym wybawcą. Śmiałem się z chorą satysfakcją na widok związanego, poparzonego ogniem Michalsky'ego, który w boleściach błagał o litość. O to chodziło. Tak miało być. Jednak po chwili usłyszałem intro jednego z jazzowych utworów Hiromi i wiedziałem, że w tym momencie piekło dopiero się zacznie. 

1 comment:

  1. Zamierzasz pisać kontynuacje tej historii?
    Świetny pomysł,dobre wykonanie i ciekawa kreacja bohaterów.A dokładniej to sposób narracji bardzo mi odpowiada.Jedno z lepszych yaoi z jakim się zetknęłam.

    ReplyDelete