17.5.14

Żywioł chęci.

Dział: One shot
Numer rozdziału: -
Gatunek: Yaoi



  To był taniec żywiołów - dwóch płomieni w antynomicznych odcieniach. Pełen kontrastów i nieprzewidywalności. Wzajemnie instruowaliśmy każdy najsubtelniejszy gest. Jeśli zaistniały niedociągnięcia, robiliśmy wszystko, aby enigmatycznie je wypełnić, bądź zatuszować. Jednak w tak pięknym zjawisku, nastający w sposób tylko spontaniczny, wręcz niemożliwym jest jakikolwiek dopuszczalny deficyt. 
   Zaczęło się całkiem niewinnie. Stałem na środku studia tańca. Przez otwarte na oścież okno, przybywały dźwięki oceanicznych fal, obmywających plaże oraz pisk mew, któremu towarzyszył nieustanny trzepot skrzydeł. Niebo przybrało pomarańczowe barwy zachodu słońca. Z tysiąca przenikliwych odgłosów rozlicznego źródła, wytwarzała się muzyka. Powoli dźwięki sunęły wokół zasłon, lustra, odbijając się od pustych ścian i śliskiej podłogi.  Cygański rytm oplótł moją sylwetkę, zaczarowując emfatyczną naturą. Dostosowany strój, składający się z czarnego trykotu, w pełni pozwalał na skrupulatność ruchów. Nie dałem się dłużej prosić. 
   Wysilałem sto procent pracy każdego mięśnia, obiecując ciału, że ten wysiłek w żadnym wypadku nie pójdzie na marne. Z serca popłynęło ciepło, które emitując z wnętrza, trysnęło na wszystkie strony. Imitowało najwspanialszymi momentami, jakie mógł widzieć ten świat. Każdy, kto zobaczyłby zarażającą witalnością tajemnicę figuracji, doznałby afektu. Dosłownie zakochałby się i nawet skoczył w ogień (jakby była taka potrzeba), żeby nie przerwać tej fascynującej czynności. W tamtej chwili chciałem, żeby albo zobaczył mnie cały świat i zarazem zaraził się aurą piękna, albo zatrzymać tą euforię dla siebie. I tylko siebie. Jednak jak to zawsze ze  mną bywa, żadna opcja nie wchodziła w rachubę.
   Wśród lotności, gibkości i mnóstwa ekspresyjnych ruchów, uwydatnił się jakiś odmienny styl. Odmienna jakość wyrażania siebie. Niestety, nie szybko zweryfikowałem owe zmiany. Zatraciłem się w marzeniach miłosnych, wszelkich żywiołach chęci i natchnienia, jakie mogły skrywać się na skraju mojej zalotnej duszy. Jednym słowem straciłem czujność i moment, w którym zaciągnąłem się jakąś zupełnie obcą  mojemu jestestwu wonią, nawet nie zbił mnie z pantałyku. Pochłonięty siłą przywiązania, jaka działała, kiedy zaczynałem z pasją kultywować to, co kocham, cicho zaakceptowałem, przytaknąłem. Nawet nie wiedziałem, kto współdzielił pogłębianie w las niemych odczuć. Po prostu płynnie przekierowałem się w odzwierciedlanie obcych gestów na swój sposób.
   Z początku powolne, gładkie machnięcia nadgarstkami. Nieznaczne muśnięcia dłonią po nagiej skórze. W metaforycznym uzasadnieniu wyglądaliśmy jak dwa tańczące pawie, które bez przerwy otulały ciało drugiego swoim fascynującym ogonem. Można powiedzieć, że idealna, a jednak tak bardzo różna, koordynacja między naszymi ciałami, widoczna z perspektywy pośredniego obserwatora w swojej "inności" wydawała się jakby z innej galaktyki. Połączenie dwóch antynomicznych osobowości, które mimo znacznych zmian, wyglądało jak jedna całość? Brak określenia.... dlatego przyśpieszyliśmy tempo.
   Z awangardowego po prowokujące tango. Przynajmniej tak to potem wyglądało. Kiedy czułem na skórze jego oddech, ciarki sugerowały rozluźnienie więzów: poniosłem się emocjom. Gdy to dostrzegł, również zrobił krok w tym kierunku. Wtedy powoli każdy gest nabierał dwuznaczności. Dłoń wędrowała pod trykot, żeby za chwilę znowu uciec i zawisnąć gdzieś w powietrzu. Takiej bliskości nigdy wcześniej nie ukazywaliśmy, nawet słownie.
 Dotyk, coraz więcej dotyku. W pewnym momencie ich nienaturalny nadmiar kompletnie mnie zdekoncentrował. Sparaliżowany, zamiast dotrzymać harmonijną spójność pomiędzy naszymi ruchami, starałem się ingerować dalej. Obchodzić się z nim w sposób, na jaki w realnym świetle wydarzeń, w życiu bym się nie odważył. Tutaj jednak było zupełnie inaczej. Odwaga lub jej niedosyt zniknęły - zamiast tego pojawiło się poczucie boskiej siły. Wierzyłem... ba, wiedziałem, że cokolwiek zrobię, niczego tym nie popsuję. Kiedy zamiast tańcem, moja głowa zaczęła być przepełniona rozrywającą serce żądzą namiętności i nierozbitego pragnienia, otworzyłem oczy, obróciłem się w jego stronę i uniosłem wzrok na tęczówki emitujące rozszczepienie światła. Kurczowo łapiąc tego jedynego źródła całego istnienia, pogrążony jedynie w czerni nieustannie rozszerzających się źrenic, wbiłem paznokcie w jego tors, żeby wzbić się na palce stóp i sięgnąć ust.
  Odkąd empirycznie obeznałem się, co to takiego cnota pocałunku, od początku stwierdziłem, że chyba jestem wyjątkiem, bo mnie to nie dotyczy. Mimo wcześniej wymyślonych hipotez i przekonań - może nawet pragnień - kiedy przyszło co do czego, zawiodłem się na całej linii. Lub po prostu za dużo sobie wyobrażałem i stąd ten zawód. Jeśli powiedziałbym, że tym razem stał się cud i w końcu doznałem afektu - skłamałbym.
  W chwili gdy czubki naszych języków ledwie o siebie musnęły,  kątem oka dostrzegłem elektryzującą iskrę rozdzierającą nagły przypływ czarnej otchłani. Błysnęła szybkością światła, biegnąc z góry ku dołowi, żeby zaraz potem zepchnąć mnie, abym spadał w głąb nieznanemu. Zniknęło piękne popołudnie, równie czarujący zachód słońca jak jego tańczący bóg. Nie było nikogo.
  Sam jak otaczająca mnie czerń wydawała się przerażająco pusta, leciałem w dół zdecydowanie za szybko. Po sekundzie zacząłem widzieć przed oczyma mroczki, które przemieniały się w gwiazdy. Światełek przybywało i z kolejną chwilą zaczynały wirować. Niemiłosiernie coraz szybciej. Aż nagle w coś łupnąłem.




~~*~~




  - Jak mogłeś mi to zrobić?! 
Krzyknąłem, bardziej wbijając pięści na każde wspomnienie. 
  - Nie rozumiesz, że już dawno złamałeś granice?!
Z moich zaciśniętych powiek uleciało coraz to więcej łez.
  - Chcesz mnie dobić, zrób to tu i teraz. 
Ściszyłem krzyk do bezradnego szeptu.
  - Błagam. 
Moje palce zaczęły się prostować. Czułem pod nimi miękkość trawy. Uchyliłem powieki; zobaczyłem ubabrane ziemią dłonie, jednak zaraz spłynęło na nie mnóstwo łez. Zatrzymałem wzrok na zmywających brut kroplach.
  Dlaczego? Dlaczego on odchodzi akurat teraz, kiedy zdałem sobie sprawę, że prócz niego nie mam w pobliżu nikogo? Że zaczął działać na mnie jak narkotyk? Że oprócz przywiązania, czuję do niego coś więcej? Dlaczego w chwili, gdy doświadczam szczęście, ono nagle ulatuje w niepamięć, a w to miejsce zagnieżdża się zraza? W końcu będzie ich tak dużo, że nie będę w stanie myśleć o czymkolwiek. Zostanie ból i rozgoryczenie. Stąpające za mną krok w krok rozczarowanie.
  Dlaczego ty, jako jedyna nadzieja na cud, nagle, zostawiając za sobą wszystko, co naznaczyłeś na swojej drodze, stwierdzasz, że to nie to. Szukasz czegoś innego. I masz wywalone na otaczających cię przyjaciół? Może nawet nie zauważyłeś, jak sam mnie zmieniłeś. Jak ja się nieświadomie zmieniłem dla ciebie. Jak przysporzyłem sobie wkoło kłopotów, jeszcze mając z tego cichą satysfakcję. Jak wszyscy zaczęli mnie nienawidzić, na co nie zwracałem uwagi, bo miałem przecież ciebie.
  I nagle stwierdzasz, że odchodzisz.
  Boże, jeśli chciałeś ze mną skończyć, to trzeba było zadać śmiertelny strzał w serce. Umarłbym szybko i bezboleśnie. Ale nie: musiałeś ucieleśnić moje pragnienia, które od zawsze niezaspokojone, powoli rozrywały mnie na pół. Musiałeś zesłać najpiękniejszy scenariusz i umieścić go akurat w marzeniach sennych, aby skończył się w równie uderzający sposób. Świadomy,tego jak bardzo bezlitosny ból wtargnie w moje wnętrze, kiedy się zorientuję, że bliskość, która wszystko koiła, była tylko snem.
  I po raz kolejny, tak jak od razu po przebudzeniu, burza niepowstrzymanych łez wydostała się, ulatując na coraz to czyściejsze dłonie.
  Chwilę później uderzyła w mój bok gumowa piłka. Kątem oka dostrzegłem, że zbliżyła się do mnie jej mała właścicielka.
- Poda pan piłeczkę? - zapytała, rozszerzając swoje wielkie cygańskie źrenice.
Uniosłem dłoń i wytarłem powieki, zmuszając się do uśmiechu. Właściwie to nie wiem, co zrobiłem. Może ta mała smarkula była bardzo spostrzegawcza, zauważają sztuczny układ ust albo po prostu z przyzwyczajenia - czego jej nie życzę - przejrzała, że uśmiech w rezultacie nie sprawił dobrego wrażenia. Na jej twarzy pojawiło się zatroskanie.
- Dlaczego pan jest smutny?
Chwyciłem piłkę, po czym wręczyłem ją dziewczynce do rąk.
- Aż tak widać? - szczerze, z pobłażania nad swoim własnym losem, kąciki ust lekko uniosły mi się do góry.
- Tak, ale przecież można próbować być szczęśliwym. - cicho powiedziała jakby zamyślona, po czym wyszczerzyła zęby w uśmiechu, wzięła piłkę i stamtąd uciekła.
Mnie natomiast zamurowało. Jak klękałem, tak trwałem w bezruchu. Próbować żyć szczęśliwie. Być upartym, póki nie pojawią się rezultaty. Innymi słowy walczyć. Walczyć i udowodnić skurwysynowi, który nasłał nieszlachetny sen, że kiedyś to zamieni się w jebaną rzeczywistość. Tak, kurwa. Tu znalazłem cel.
Pomału wracałem do siebie. Pomału wypędziłem wspomnienia ze snu w najbardziej nieudostępniane zakamarki pamięci, abym wziął się w garść. Wstałem, na koniec rzuciwszy jeszcze okiem na bawiącą się z rodzeństwem dziewczynkę, na którą patrzyła z radością matka, żeby wrócić do codziennych czynności.      Mimo tego, że świat zawalał się pod każdym pozorem, w moim sercu pojawił się malutki płomyk nadziei. Teraz wszystko w moich rękach, żeby nie wygasł, a rozprzestrzeniał swój blask coraz szerzej.


No comments:

Post a Comment