18.1.14

Nyks

Dział: Protogenoi
Numer rozdziału: 2
Gatunek: Thriller




  27 listopada 2004
                Minęły już cztery lata odkąd zaopiekowałem się Tartarem. Cały czas zadziwia mnie inteligencją. Dużo czyta, jest dobry w wyciąganiu wniosków. Nadal nie mówi, ale już się do tego przyzwyczaiłem. Nie wyobrażam sobie innego kontaktu z nim niż przez kartkę i długopis. Myślę, że zacząłbym się martwić gdyby przemówił.
                Nadal rysuje. Już nie po to, żeby się ze mną porozumieć. Rysował dla siebie, najczęściej sceny z książek które mu się podobały. Podejrzewam, że dzięki temu czuje więź z matką. Byłą naukowcem, ale zawsze mówiła, że trzeba robić coś jeszcze, żeby uporządkować myśli, zrobić sobie przerwę od pracy kiedy nie posuwasz się dalej. Rysowała. Nauczyła rysować Tartara.
                Kiedy rozmawia ze mną na piśmie, nazywa mnie Chaosem, a siebie samego nazywa Tartarem. Nigdy nie użył swojego prawdziwego imienia. Nie wiem czy w ogóle je pamięta. Nigdy też nie wspominał o rodzicach czy o tym, co go spotkało. Ja również nie zamierzałem poruszać tego tematu. Po co? Myślę, że tak jest lepiej. Porozmawiam z nim dopiero, kiedy sam o to poprosi.
                Dbałem o to, żeby nigdy nie był sam. Mieliśmy wspólny pokój. Zawsze spał spokojnie. Nie prześladowały go koszmary związane ze śmiercią rodziców. Jedynym sposobem w jaki jego mózg odreagował stres po tamtych zdarzeniach było wyłączenie aparatu mowy Na wszelki wypadek zawsze dbałem o to żeby miał co robić, żeby przypadkiem nie zaczął myśleć. Dawałem mu każdą wolną  chwilę. Na początku gryzłem się w pracy, wydawało mi się, że klienci nie będą zachwyceni świadkiem rozmów biznesowych, nawet jeśli był to mały chłopiec. Ale chciałem być z nim także wtedy. Zależało mi na tym, żeby miał mnie jak najczęściej na oku. Żeby czuł,  że jestem przy nim, że jest bezpieczny. Wyczuł moje chęci do zawiązania więzi. I sam rozwiązał sprawę przebywania ze mną w pracy tak, żeby nie urazić klientów.
                Któregoś dnia, w pierwszym miesiącu przebywania pod moją opieką zrobił to po raz pierwszy. Tuż przed pracą chciałem jeszcze zobaczyć, czy ma dostatecznie dużo do roboty na ten czas. Nigdzie nie mogłem go znaleźć. Sprawdziłem w trzech miejscach w których najczęściej bywał. Tartar zniknął. Miałem najważniejszego klienta w kwartale. Nie mogłem odwołać spotkania. Nie powinienem kazać mu czekać. A już byłem lekko spóźniony. Byłem wściekły. Po raz pierwszy i ostatni wściekłem się na Tartara.
                Tego dnia mój klient uznał mnie za czubka. Mnie, zawsze spokojnego i beznamiętnego. Klient siedział już w gabinecie, kiedy wpadłem tam jak burza. Prawie nie pamiętałem o podstawowych zasadach Kodeksu Lorda. Najważniejsza część spotkania to jego początek. Lekki, niezobowiązujący uśmiech, porządny uścisk dłoni. Wszystko by zrobić dobre wrażenie. Uśmiech mi nie wyszedł, ledwo zapanowałem nad drżeniem dłoni. Usiadłem za biurkiem i… nastąpił gwóźdź programu. Najpierw się zawiesiłem, patrząc pod biurko, potem ukryłem twarz w dłoniach, a potem zacząłem się śmiać. Nie mogłem się opanować. Klient patrzył na mnie nic nie rozumiejącym wzrokiem. Tartar na początku również. Potem uśmiechnął się do mnie szeroko, po raz pierwszy. I wrócił do rysunku.
                Za następnymi razami nie dawałem już po sobie poznać, że pod moim biurkiem zadomowił się mały chłopiec  o ciemno niebieskich oczach. Jedynie praca zaczęła być mniej męcząca i nudna. Jego obecność mnie w pewien sposób koiła. Tartar wchodził do gabinetu przed klientami, znosił sobie książki, jedzenie i picie, kartki i przybory. Miejsca pod biurkiem było idealnie na trzyletniego chłopca. Zresztą nadal się tam mieści, jednak niedługo powinienem kupić sobie większe biurko. Tartar zaczął ostatnio gwałtownie rosnąć. Niedługo przestanie się mieścić. A przyzwyczaiłem się już do jego obecności. Chyba nie potrafiłbym skupić się na pracy.
                Obydwoje dbaliśmy o to, żeby trzymać się blisko. Nasze więzy stały się bardzo silne. Myślę… że naprawdę stał się dla mnie synem. A ja dla niego ojcem. A z drugiej strony… może on myśli, że naprawdę jestem jego ojcem? Nie pamięta rodziców, może nie wie że jest adoptowany…
                Już dawno w jego oczach nie widziałem tej otchłani, która była inspiracją dla jego imienia. Mam nadzieję, że już nigdy jej nie zobaczę.

                6 marzec 2005
                Pomyliłem się. Nadal nie wiem ile Tartar pamięta z dni przed tym jak siedział w szafie zbyt przerażony, żeby wyjść, i nie wiem czy pamięta rodziców, ale na pewno wie, że nie jestem jego ojcem. Że go przygarnąłem.
                Tak jak postanowiłem pięć lat temu, nie szukałem przyjaciół dla Tartara. Stwierdziłem, że los sam kogoś podrzuci. I podrzucił. Ale nie mnie. Samemu Tartarowi. Możliwe, że ja przeoczyłbym znak od losu. W przypadku Tartara było to nie możliwe. Miał dobrą intuicję. Zauważał znaki losu. Czasami zastanawiam się nawet, czy przypadkiem to nie intuicja kazała mu ukryć się wtedy w szafie. Czy przypadkiem los nie dał mu znaku, dzięki któremu wiedział, co przygotował jego rodzicom. Może miał wystarczająco dużo czasu, żeby pogodzić się z tym co miało nastąpić. Kiedy będzie już dorosły, bardzo chętnie z nim o tym porozmawiam.
                Przyniósł mi artykuł. Otworzył gazetę i wskazał palcem, patrząc na mnie. Oczami, wypełnionymi wściekłością. I oczekiwaniem. Wiedziałem… miałem przeczucie, że jeśli nie spełnię tego żądania, jakiekolwiek by nie było, w jego oczach ponownie zobaczę tą pustkę. Otchłań. Nie zamierzałem na to pozwolić. Nigdy więcej.
                Sięgnąłem po gazetę. Tartar zwrócił jeszcze moją uwagę na jeden z wersów. ‘Przeżyła dziewięcioletnia dziewczynka’.
                Tekst dotyczył rzezi w jednym z miastowych małych sierocińców. Trzech, wyzbytych jakichkolwiek dobrych cech rabusiów. Uciekali z dużego rabunku. Osaczono ich, tuż obok małego budynku. Weszli do środka. Użyli dziesięcioro dzieci i dwóch opiekunek jako zakładników. Nie mieli litości, a jeden z nich był wyjątkowo brutalny. Zanim policja zdecydowała się wejść do sierocińca, dwójka najmłodszych dzieci umarła od obrażeń po licznych pobiciach. Do tej pory nie ustalono, co dokładnie stało się w środku. Jednego z rabusiów zdjęto prawie na samym wejściu, drugi postanowił iść na współpracę. Trzeci, już odpowiedzialny za śmierć dwójki dzieci, zabarykadował się w jednym z pokoi z resztą dzieci i opiekunkami. Kiedy policja tam dotarła, znaleźli siedem martwych od kul dzieci, ciała dwóch zmaltretowanych i połamanych opiekunek, otwarte okno i żywą, dziewięcioletnią dziewczynkę, której udało się schować pod łóżko, ratując się z masakry.
                Po zdarzeniu dziewczynka została przeniesiona do innego sierocińca. Rozumiałem o co chodzi Tartarowi. Miał na myśli następną adopcję.
                Udało mi się załatwić wszystko w dwa tygodnie. Jednak pozycja lorda jest bardzo przydatna. Po za tym o ile zdążyłem się dobrze zorientować, kobieta która prowadziła sierociniec mimowolnie dała mi do zrozumienia, że chętnie pozbędzie się jak najszybciej kłopotliwego dziecka, które przerażało samą swoją osobą i któremu kurator kazał zapewnić psychologa.
                Przekroczyła próg domu 6 lutego. Przywieźli ją taksówką z kuratorem. Z czarnymi, prostymi włosami do ramion i wielkimi błękitnymi oczami w oprawie długich rzęs. Stanąłem naprzeciwko niej, z Tartarem przy boku. Patrzył na nią szeroko otwartymi oczami. Pomyślałem wtedy, że zobaczył w niej to samo co mieliśmy my dwaj. Skazę. Wiedział, że będzie ją miała. Dlatego ją wybrał.
                Patrzyła na mnie z czymś w rodzaju… zaciekawienia. Nie odezwała się. Mimo wszystko mam nadzieję, że ona nie zaniemówiła jak Tartar. Stała prosto, nie rozglądając się, nie zadając pytań. Czy to była jej skaza? Pozostałość po masakrze?
                Kurator dość szybko wyszedł. Zaprosiłem dziewczynkę do jadalni. Posadziłem ją po mojej lewej stronie; mimo wszystko wolałem nie zmieniać hierarchii domu. Niech Tartar pozostanie moim ‘pierworodnym’. Zostawiłem przywilej siadania po mojej prawicy pierworodnemu synowi. Jak to wspaniale brzmi… Wtedy zdałem sobie sprawę, że rola głowy rodziny niezwykle mi się podoba.
                Podczas posiłku nie próbowałem nawiązywać kontaktu. Intuicja mówiła mi, że odezwie się  kiedy będzie gotowa. Gdybym próbował sam zacząć, mogłaby się zamknąć w sobie. Tak czułem.
                Tartar skończył pierwszy, ja po nim. Kiedy zobaczyła, że odkładam sztućce, przestała jeść. Patrzyła, to na talerz to na mnie. Zacisnęła usta, jakby w rozterce, której nie potrafiła rozwiązać. Spoglądałem na nią chwilę. Wtedy Tartar wyciągnął z kieszeni kartkę i długopis i nakreślił na nim kilka słów. Podsunął kartkę dziewczynie. ‘Zjedz tyle na ile masz ochotę.’ No tak, zastanawiała się nad grzecznością a głodem. Spojrzała na chłopca z lekkim zdziwieniem w wielkich oczach, po czym uśmiechnęła się do niego, i ponownie zabrała się do jedzenia. Kiedy skończyła, odłożyła sztućce w taki sam sposób jak ja. Spojrzała na Tartara a potem zwróciła się do mnie.
                -Czy mogę o coś spytać, proszę pana?
                -Jasne. – odpowiedziałem, trochę zaskoczony.
                -Dlaczego on nic nie mówi, proszę pana?
                Spojrzałem na Tartara. Nadal jestem przekonany, że to co zobaczyłem wtedy na jego twarzy było czerwonym rumieńcem. Rumieńcem wstydu. Odwrócił głowę. Wydaje mi się, że zwątpił.
                -Kiedy był mały spotkało go coś strasznego. Od tamtego czasu nie powiedział słowa.- spojrzałem na Tartara. Chyba poczuł się… urażony. Nigdy nie wspominałem o jego… ubytku. Nigdy zresztą nie uważałem tego za ubytek. Myślałem, że podświadomie to wiedział.
                No tak, ale kto powiedział, że ona nie odbierze tego w inny sposób niż ja? Spojrzałem na nią.
                -Nicole?
                Spojrzała na mnie z mieszanką zdziwienia i grzecznej ciekawości.
                -Tartar mieszka ze mną cztery lata. Nie rozmawiamy o tym co zdarzyło się wcześniej, zanim go przygarnąłem. Od czasu, kiedy przybył do mojego domu stał się moim synem. Bez przeszłości. Z nową tożsamością. Nie pozwolę aby ktokolwiek przypominał mu, co było przedtem. Jego niemowa jest jego sprawą. Jeśli będzie chciał, porozmawia o tym ze mną, chociażby na papierze. Jeśli nie będzie chciał, nie mam zamiaru go przymuszać do czegokolwiek. Szanuję każdy jego wybór. Mówię ci to dlatego, że teraz ty również należysz do tego domu. I obowiązują cię dokładnie te same zasady co Tartara. Ani ja, ani on nie będziemy cię pytać o cokolwiek z twojej przeszłości. Uszanuję twoją prywatność, tak samo jak uszanowałem Tartara, i tak samo jak Lord uszanował mnie. Lord to twój teoretyczny dziadek. W tym domu możesz się czuć całkowicie swobodnie. O ile będziesz przestrzegać tych zasad. Masz jakieś pytania?
                Nicole namyślała się chwilę patrząc na mnie.
                -Jesteś teraz moim… tatą?
                Skinąłem głową. Namyśliła się po raz kolejny.
                -Mogę się czuć swobodnie? Robić… co chcę?
                Po raz kolejny skinąłem głową i uśmiechnąłem się do niej.
                -Mam jeszcze jedno pytanie.
                -Śmiało.
                Spojrzała na Tartara.
                -Dlaczego Tartar ma takie dziwne imię?
·          
                To był początek jej przyjaźni z Tartarem. No właśnie, przyjaźni. Zachowywała się… dużo lepiej niż się spodziewałem. Nie miała żadnych trudności w zaakceptowaniu nowego ojca i brata. Wyglądało to tak, jakby przez długie lata życia w sierocińcu obmyśliła sobie co by robiła mając rodzinę, i teraz realizowała te plany. Tartar przestał przesiadywać u mnie pod biurkiem. Siedzieli razem w jednym pokoju, ucząc się, czytając, robiąc cokolwiek. Pod moim biurkiem za to znalazłem mały telewizor. Tartar wiedział, jak ważne było dla mnie poczucie, że chociażby pośrednio jestem z nimi. Oni w swoim pokoju również mieli telewizor, ze mną. Widziałem jak czasami Tartar oglądał mnie przy pracy. Uczył się. Będzie moim znakomitym następcą.
                Jedynym problemem z Nicole były… noce. Tartar nadal dzielił pokój ze mną, a byłem przekonany, że dziewięcioletnia dziewczynka powinna mieć pokój tylko dla siebie. Dostała pokój tuż obok naszego. Kiedy szła spać, spytała mnie, czy nie zostałbym w jej pokoju na noc, na wszelki wypadek. Nie chciała nic więcej mówić.           Razem z Tartarem ułożyliśmy na podłodze w jej pokoju materace i położyliśmy się na nich spać. Leżałem, bo coś nie dawało mi zasnąć. Przeczucie? Zresztą znowu. Po godzinie lub dwóch, zaczęła się kręcić. I szlochać. Ostrożnie, żeby nie obudzić Tartara, wstałem i podszedłem do niej. Wyglądała jakby prześladował ją koszmar. Zacząłem do niej mówić, mając nadzieję, że dzięki temu albo koszmary znikną, albo powoli zacznie się wybudzać. Po kilku minutach otworzyła oczy. Spojrzała na mnie. Zaczęła płakać. Przytuliłem ją. Zasnęła w moich objęciach. Moja mała córeczka. Dziewczynka, której noc przypominała o tym, co wydarzyło się w sierocińcu. Co ją spotkało. O jej skazie.
                Przez następne dni przytulałem ją, dopóki nie zasypiała. Specjalnie kupiłem ‘elektroniczną nianię’ na wypadek gdyby przytulanie nie pomogło. Jednak od tamtej pory nic jej nie dręczyło. Myślę, że bliskość kogoś innego pozwalała jej na odgonienie złych wspomnień.
                Któregoś dnia spytała, dlaczego ona nie ma dziwnego imienia, jak ja i Tartar. Chciała je mieć, stwierdziła, że bez niego nie czuję się jakby miała nową tożsamość, że jest przynależna do tej ‘dziwnej rodziny’. Po zastanowieniu nazwałem ją Nyks. Spodobało jej się. Tartarowi również.

                19 września 2005
                Nyks i Tartar cały czas bardzo dobrze się dogadują. Powiedziałbym, że ich więzi coraz mocniej się zacieśniają. Wszędzie chodzą razem. Jakiś czas temu byliśmy w trójkę w mieście. Odbywał się wielki festyn. Uznałem, że byłaby to dla nich miła odmiana. Żadne z nich jeszcze nigdy nie było na tego rodzaju imprezie. Żadne z nich nigdy nie widziało tylu ludzi w jednym miejscu. Na samym początku jeszcze ich ostrzegłem, żeby trzymali się blisko mnie i pilnowali siebie nawzajem.
                Szedłem pierwszy, żeby torować drogę, a oni, nie dość, że szli tuż za mną – od czasu do czasu czułem jak któreś przypadkowo deptało mi po piętach – to szli ramię w ramię, trzymając się za ręce, żeby na pewno się nie zgubić. Dwie pary szeroko otwartych oczu obserwowały korowód kolorów i zapachów z rosnącym zainteresowaniem. Ośmiolatek i dziesięciolatka właściwie po raz pierwszy oglądali świat z tej perspektywy – przez ostatni prawie rok przyzwyczaili się, że jest nas tylko troje. Nie było nic poza rezydencją.
                Podczas tego wyjścia raz napędzili mi strachu. Zniknęli, a ja nie wiedziałem nawet gdzie. Rozglądałem się za nimi w tłumie, wołałem. Niektórzy ludzie patrzyli na mnie z pobłażaniem, pewnie myśląc, że już za dużo wypiłem. W końcu Tartar i Nyks nie są często spotykanymi imionami. Brzmią bardziej jak… nie wiem, może właśnie majaczenia pijaka?

                Znalazłem ich przy fontannie. Patrzyli na rzeźbę anioła stojącą na jej środku. Obserwowali lejącą się wodę. Cały czas trzymali się za ręce, pilnowali się. Wyglądali jak prawdziwe rodzeństwo. Czułem jak robi mi się cieplej na sercu. W którymś momencie Tartar odwrócił się do mnie, jakby wyczuł, że jestem przy nich. Uśmiechnął się do mnie. Podszedłem do nich i objąłem ramionami moją małą dwójkę. Byliśmy prawdziwą rodziną, którą zawsze chciałem mieć. Którą każde z nas zawsze chciało mieć.


~~*~~



No comments:

Post a Comment