18.1.14

Chaos i Tartar

Dział: Protogenoi
Numer rozdziału: 1
Gatunek: Thriller



14 sierpnia 2000
        Dzisiaj skończyłem 30 lat. Wydaje mi się, że jestem starszy. Dużo starszy. Czuję się, jakbym umierał. Ostatnio bardzo mało jadłem. Bardzo mało piłem. Nie mam apetytu. Na nic.
Wszystkie moje interesy idą pomyślnie, żadnych zgrzytów. System opracowany przez Lorda był doskonały. Ściśle się go trzymam, zgodnie z tym, czego Lord nauczył mnie przed śmiercią.
To już 5 lat. Tyle czasu jestem szefem. Bez przełożonego, w postaci Lorda. Całość jest tylko i wyłącznie na mojej głowie. Na początku to było stresujące. Teraz przestało stresować. Zaczęło mnie… po prostu nie obchodzić.


Właśnie. Przestało mnie obchodzić. Wszystko. Nic już nie ma smaku. Każdy dzień wygląda dokładnie tak samo. Już dawno nie miałem kobiety, ale nawet gdybym miał… i tak nie mam ochoty. Żadna mnie nie fascynuje. Żadna mnie już nie podnieca.
Czuję się pusty. Zabiłbym się, gdybym nie odczuwał tej palącej, nienazwanej potrzeby gdzieś głęboko w środku. Czegoś potrzebuję, ale nie mam pojęcia czego. Frustrujące.

19 sierpnia 2000, funkcjonariusz Harry Morga zaczyna przesłuchanie świadka, lorda Stokera.

                -Wczoraj popołudniu znalazł pan martwe ciała Davida i Grace Harley. Kim byli oni dla pana?
-Z Davidem przyjaźniłem się od czasów, kiedy byłem dzieckiem. Grace poznałem później, już jako jego narzeczoną. Więc… przyjaźniłem się z nimi. Byli moimi najstarszymi przyjaciółmi. Po za tym, jestem też chrzestnym ich syna, Theo. Ma trzy lata.
-Co pan robił przy ich domu?
-Byłem akurat w mieście, w sprawie doradztwa finansowego u mojego klienta. Dawno nie było mnie w mieście, moi klienci albo przyjeżdżają do mojej posiadłości, albo kontaktują się z pośrednikami, jednak ten klient nie miał zaufania do mojego podwładnego i żądał bezpośredniego kontaktu ze mną. Wracając przejeżdżałem obok domu Davida. Stwierdziłem, że miło byłoby ich odwiedzić. Bardzo dawno się z nimi nie widziałem. Od jakiegoś czasu nasze kontakty ograniczały się do wymienianych listów.
-Proszę kontynuować.
-Zapukałem do drzwi, jednak nikt nie otwierał. Pomyślałem, że pewnie gdzieś pojechali i już miałem odejść, kiedy usłyszałem płacz dziecka, wyraźnie dobiegający z głębi domu. Wtedy ogarnęło mnie złe przeczucie. Nacisnąłem klamkę, ustąpiła od razu. Wszedłem do domu. Panował w nim bałagan, jakby ktoś czegoś szukał, jednak w zasięgu wzroku nikogo nie było. Nie rozglądałem się uważniej po głębi domu, od razu wszedłem na piętro, podążając za płaczem dziecka.  Znalazłem je w sypialni jego rodziców. Siedział skulony w szafie. Na mój widok przestał płakać, patrzył na mnie tylko szeroko otwartymi oczyma.  Był zapłakany i odrętwiały, myślę  że siedział w tej szafie bardzo długo. Pomimo wyraźnego szoku był spokojny, musiał mnie rozpoznać jako przyjaciela rodziny.
-Co z jego rodzicami?
-Szczerze mówiąc, wtedy w ogóle się nie zastanawiałem nad tym gdzie mogli się podziać, dlaczego zostawiali go samego. Najpierw zniosłem chłopca na dół. Był wychudzony, więc za priorytet uznałem najpierw go nakarmić. Podejrzewałem, że musi być głodny, i dlatego wcześniej płakał. Cały czas trzymał mnie kurczowo za koszulę. Kiedy zeszliśmy na dół nie chciał stanąć na podłodze. Za każdym razem kiedy próbowałem go na niej postawić, zaczynał się szamotać, a w jego oczach pojawiała się widoczna panika. Cały czas wyginał głowę i patrzył w stronę drzwi. Nie rozumiałem, dlaczego tak bardzo chce wyjść. Chciałem najpierw go nakarmić, więc, spełniając jedną z jego niemych próśb, trzymałem go na rękach, jednak nie poszedłem w stronę drzwi tylko do kuchni. Chłopiec wtulił twarz w moją koszulę, i jeszcze bardziej zacieśnił chwyty dłoni.
Lord urywa, pociera twarz dłońmi, robi krótką przerwę na łyk wody. Kontynuuje.
                -Kiedy tylko otworzyłem drzwi kuchni, uderzył mnie zapach. Zapach starej, zleżałej krwi. Theo zaczął panikować, kręcił się tak, że ledwo go utrzymałem. Znowu zaczął płakać. Szybkim krokiem ruszyłem do drzwi wejściowych. Wyszedłem z domu i zapukałem do drzwi obok. Otworzyła jakaś sąsiadka, podałem jej chłopca, z nakazem nakarmienia go. Na tyle ją zdziwiłem, że nie protestowała, zresztą znała Theo. Natomiast on był już zbyt wyczerpany żeby protestować w jakikolwiek sposób. Gdy tylko go wzięła, wróciłem do domu Davida.
-Dlaczego wtedy nie wezwał pan policji czy innych służb kontrolnych?
                -Nie miałem pojęcia co tam się stało. Równie dobrze David mógł wyjść z żonina zakupy, mały wystraszyć się pająka, a w kuchni mogły być resztki krwi z uboju jakiegokolwiek zwierzęcia. Nie miałem żadnych dowodów na to, że coś się tam stało, oprócz moich złych przeczuć.
-No dobrze, a wracając do zapachu krwi w kuchni?
Dłuższa chwila ciszy. Lord uważnie przygląda się funkcjonariuszowi.
-Krew oblepiała całą podłogę. Była już stara, lekko skrzepnięta. Wyglądała… jakby ktoś coś po niej ciągnął, aż do chłodziarki w głębi pomieszczenia. Przeszedłem do niej ostrożnie, tuż przy szafkach. Tam było najmniej krwi. Otworzyłem drzwi bez głębszego zastanowienia.
Ponownie chwila milczenia. Lord pociera dłońmi oczy. Próbuje ukryć obrzydzenie.
-Byli tam. Leżeli na podłodze. Zamarznięci. W kałuży zamarzniętej krwi. Zmasakrowani. Wie pan jak to jest? Zobaczyć przyjaciela… Jedyną osobę która jeszcze o tobie pamięta, którą  jeszcze być może coś obchodzisz, tak po prostu.
Lord po raz kolejny przerywa. Chowa twarz w dłoniach, przeczesuje włosy palcami, po chwili prostuje się. Na jego twarzy pojawia się kompletny spokój, jednak nie znikają z niej dwa cienie: obrzydzenia i wściekłości.
-Gdy tylko zobaczyłem ich w tej chłodni, znalazłem telefon i zadzwoniłem na policję. Potem zjawili się już funkcjonariusze i… to wszystko.
-Istotnie.-  Policjant przygląda mu się i zagląda do papierów.-Skoro był pan blisko z ofiarami, i jak sam pan mówi, utrzymywał pan kontakt z panem Harklay, może ma pan jakieś… sugestie odnośnie personaliów sprawcy.
-Personaliów…?
- Czy państwo Harklay mieli jakichś wrogów?
-Nic mi o tym nie wiadomo.
Funkcjonariusz jeszcze przez chwilę świdruje lorda wzrokiem. W końcu wstaje.
-Myślę, że jak na razie to wszystko. Gdyby nasunęłyby się panu jakieś wnioski co do osoby sprawcy, proszę o jak najszybszy kontakt.
-Oczywiście. – lord również wstaje. Podaje policjantowi dłoń. – Chciałbym się jeszcze dowiedzieć co z chłopcem.
Policjant waha się. Zagląda w papiery.
-Został obejrzany przez lekarzy. Oprócz niepokojąco niskiej wagi, której spadek to skutek przegłodzenia, jest przykładem zdrowia. Powinien porozmawiać z psychologiem. Doznał wielkiego szoku. Dalej sprawa jest już czysto prawnicza. Jeśli państwo Harley nie określili w testamencie kto miałby się opiekować dzieckiem w wypadku ich śmierci, chłopiec trafi do domu dziecka. Należy dowiadywać się o to u ich notariusza.
Lord przyjmuje informację do wiadomości, zmusza się do zdawkowego uśmiechu i wychodzi.

30 sierpnia 2000
Spaliłem dwa listy które przesłał mi David. Na wszelki wypadek. Wolałem uniknąć oskarżeń o krzywoprzysięstwo. Ponieważ mój przyjaciel miał wrogów. Nigdy nie powiedział tego wprost. Nigdy nie powiedział kim byli. Z jego listów wynikało, że miał problemy w kręgach naukowych. Jednak wspominał tylko o ‘problemach’, byciu ‘niewygodnym’ i ‘ewentualnych komplikacjach’. Wtedy wydały mi się dziwne, nie brzmiały jak zauważenie niewinnej, naukowej zazdrości wśród kolegów z ambicjami. Teraz stały się bardziej zrozumiałe. Były podszyte strachem , o żonę i syna. O przyszłość.
Tego dotyczył pierwszy spalony list. W drugim natomiast była prośba. ‘Wysyłam list każdej niedzieli, więc jeśli któregoś poniedziałku go nie dostaniesz, odwiedź mnie jak najszybciej.’ Zabili ich w sobotę. W poniedziałek nie dostałem listu. Następnego dnia poszedłem do nich.
Theo przesiedział w durnowatej szafie cztery dni. Słyszał, co się działo na dole. Ma trzy lata. Najprawdopodobniej, znając Davida, jeśli spodziewał się, że go sprzątną, na pewno pouczył syna co robić. Najprostsze działanie jakie może zrozumieć trzyletnie dziecko, to zabawa w ukrywanie się. Ale nic nie może przygotować trzylatka na wrzaski torturowanych rodziców. A wierząc autopsji, były to godziny wrzasków. Przenikających cały dom. Świdrujących uszy małego, przerażonego dziecka.
David, przewidując ewentualną śmierć, przygotował się. Sporządził testament. Przekazywał opiekę nad Theo mnie. Wszystkie prawne sprawy były pozałatwiane. Theo już dwa dni później znalazł się w mojej rezydencji. Szybciej niż przewidywały przepisy, ale mając pozycję milionera i mając politycznych przyjaciół wśród komisarzy, sędziów i prokuratorów, udało mi się nagiąć przepisy. Wszystko dla syna mojego najlepszego przyjaciela.
Theo jest bardzo podobny do ojca. Te same, ciemnobrązowe włosy, podobne rysy twarzy. Właściwie wyglądał tak samo jak mały David ze starych zdjęć w foto albumie, który jego matka pokazywała przy każdej możliwej okazji. Nawet jego oczy miały ten sam kształt. Jednak chociaż teoretycznie wyglądał dokładnie tak samo, była jedna rzecz...
Jego oczy… Kiedy spojrzało się w jego oczy… Nie miały błękitnej, podnoszącej na duchu barwy pogodnego nieba… Miały barwę burzowych chmur tuż przed wypuszczeniem na ziemię błyskawic. Barwę szalejącego tajfunu.
Nie. Otchłań. Jego oczy były otchłanią bez dna. Ciemne, prawie czarne. Tak nie powinny wyglądać oczy trzylatka.
I to nie była jedyna rzecz która mi się nie podobała.
Milczał. Nie odezwał się ani słowem. Odkąd go znalazłem, nikt nie usłyszał brzmienia jego głosu. Żadnego dźwięku. Żadnej monosylaby. Jednej literki.
Szok był zbyt duży. Mam nadzieję, że nie zbyt duży.

1 września 2000
Kiedy poprzedni Lord przygarnął mnie, byłem zbuntowanym gówniarzem. Wszystko co robiłem, przynosiło destruktywne efekty. Lord stwierdził, że moje imię jest nieadekwatne do mojego zachowania. Królewskie imię, Charles, nie pasuje do kogoś kto zachowuje się jak rozwydrzone dziecko. Dlatego nadał mi imię, które według niego pasowało do mnie jak ulał.
Chaos.
Spodobało mu się. Od tamtej pory zawsze używał tego imienia, zwracając się do mnie, rozmawiając  o mnie z innymi osobami, przedstawiając mnie mniej ważnym i bardzo ważnym osobistościom. Po pewnym czasie sam zacząłem je akceptować, wykorzystywać destruktywną siłę jako energię do życia. Energia płynąca z Chaosu. Bardzo mi to pomogło. Nowe imię zmieniło mój światopogląd, pomogło mi dorosnąć. Odnaleźć się.
Theo cały czas mnie niepokoi. Martwię się o niego, przypomina mi mnie w pierwszych latach u Lorda. Podejrzewam, że to, co w nim widzę… to pustka. Skutek czterech dni, traumatycznych przeżyć i tego paraliżującego strachu. Strachu silniejszego niż głód ledwo rozwiniętego organizmu.
Otchłań…

4 września 2000
Tartar. I jego przybrany ojciec, lord Chaos. Właśnie. Przybrany ojciec. Wychowam go jakby był moim synem. Wychowam go tak samo jak Lord mnie. Dam mu to samo – dom, pracę… Jednak martwię się. Ta pustka, która pojawiła się po śmierci Lorda, kiedy praca przestała już sprawiać problemy.
Nie pozwolę żeby Tartar przechodził przez to samo. Nie pozwolę, żeby szok po stracie rodziców spotęgował się.
Myślałem o tym. Moja pustka zanikała, kiedy rozmawiałem z Davidem. Byłem szczęśliwy, mając kontakt z kimś, kto był mi życzliwy. Kogoś z kim konkurowałem w dzieciństwie, przez cały czas. Zdrowa, przyjacielska rywalizacja. Inspirowanie się. Motywacja.
To tego potrzeba Tartarowi, prawda? Przyjaciół. Rodziny. Miałem tylko Lorda. Nauczył mnie wszystkiego, zapewnił mi wszystko, czego tylko potrzebowałem, ale mimo to… teraz, po jego śmierci nie mam nikogo.
Spróbować nie zaszkodzi. Chcę pomóc dzieciakowi.
W końcu… teraz ja jestem jego ojcem. I to ode mnie zależy jego przyszłość.

10 września 2000
Cały czas zastanawiam się co zrobić odnośnie przyjaciół dla Tartara. Uskuteczniłem dzisiaj jeden pomysł: sprowadziłem z miasta jednego z moich partnerów biznesowych, razem z jego czteroletnim synem. Na widok chłopca Tartar schował się za mną. Kiedy tamten podszedł do niego i wyciągnął dłoń na powitanie, Tartar odtrącił ją i odszedł. Znalazłem go siedzącego we wnęce swojego pokoju. Rysował.
Często to robił. Jego rysunki zawsze zawierały to co chciał mi przekazać, a nie mógł z powodu sparaliżowanego aparatu mowy. Rysunki były przejrzyste. Jak na trzylatka jest niezwykle dobrze zorientowany w tym czego chce. Co chce przekazać.
Dzisiaj narysował dwóch chłopców. Jeden do złudzenia przypominał tego, którego mu dzisiaj przyprowadziłem, w otoczeniu zabawek i jedzenia, uśmiechniętego od ucha do ucha. Palcem zwrócił mi jeszcze uwagę na głowę narysowanego chłopca: głowę z której wystawała para małych, podobnych do diablich, rogów. Drugi chłopiec to Tartar. Stojący na uboczu, odsunięty od wszystkich tych dóbr. Przedstawiony z profilu. Z dokładnie tymi samymi oczami. Tartar miał talent do rysowania…
Zrozumiałem jego przekaz. Bał się, że zostanie odsunięty na dalszy plan. Najwyraźniej wyczuwał w drugim chłopcu aurę… normalności. Tego, że nie miał skazy, takiej jak Tartar czy ja. A dziecko które wyczuje, że ma szansę na bycie w centrum zainteresowania, szansę na pokazanie, że jest lepsze, od razu to wykorzysta. Dzieci potrafią być bardzo okrutne.
Odesłałem wspólnika, tłumacząc, że Tartar źle się czuje. Potem wróciłem do niego i przytuliłem go. Nigdy nie byłem dobry w okazywaniu uczuć, ale taki gest przyszedł mi dość łatwo. Siedzieliśmy tak, w ciszy. W końcu Tartar zasnął, zrozumiał, że nie zamierzam robić czegoś wbrew niemu.
Może należy zostawić to poszukiwanie rodziny losowi. Może kolejny członek naszej małej rodziny dołączy do nas tak samo jak zrobił to Tartar. Tak samo, jak ja pojawiłem się w życiu Lorda. Niespodziewanie. Znienacka.
Do tego czasu będę spędzał z Tartarem tyle czasu ile tylko będę mógł. Zadbam o jego rozwój. Myślę, że próby otworzenia mu ust byłyby czymś… niewłaściwym. Powinien sam pokonać paraliż kiedy tylko stwierdzi, że jest na to gotowy.
        Powinien jak najszybciej nauczyć się pisać. Mimo wszystko narysowanie rysunku dla porozumienia się ze mną zajmuje mu bardzo dużo czasu. Czasami przerywa w połowie, bo rysunek jest już nieadekwatny do sytuacji. Gdyby  umiał pisać, szybciej przekazywałby mi swoje myśli i potrzeby.
Jutro zacznę go szykować do nauki. Mimo wszystko, chociaż ledwo co wyrósł z pieluch, bardzo dużo rozumie i szybko się uczy. Jest zdolny. Zresztą, mając takich rodziców…



~~*~~



No comments:

Post a Comment