16.12.13

Bez zastanowienia.

Dział: The piano has been drinking.
Numer rozdziału: 4
Gatunek: Yaoi




        Coraz częściej zdarzają mi się momenty, w których stanowczo za dużo rozmyślam. Moja wyobraźnia pochłania mnie doszczętnie nie pozwalając zapanować nad nią zdrowemu rozsądkowi. Doprowadzam się świadomie do choroby psychicznej, bo rozmyślanie o tym sprawia mi przyjemność i satysfakcję. Nie potrafię przestać. Myślę o tym codziennie w każdej najkrótszej wolnej chwili. Nie daje mi spokoju. Chodzi za mną i przepełnia mój umysł. Sprawia, że jestem od tego zależny, nie odwrotnie. 
        Widzę siebie na wielkiej scenie przy białym fortepianie. Światło stopniowo gaśnie zatrzymując się na odcieniu, przy którym już ledwo co widać. Gram pierwszy dźwięk... Niesie się za nim kolejnych kilkanaście. Na początku jest dobrze, jednak im dalej... Czuję, jak na moich ramionach momentalnie pojawiają się rany, z których wyrastają kwiaty. Z oczu spływają mi strugi ciemnej krwi i rozlewają się na klawiaturze fortepianu. Ktoś próbuje mnie powstrzymać od dalszej gry z obawy, że wykrwawię się na śmierć. Jednak wie dobrze, że jeżeli usiłuje mi przerwać, będzie jeszcze gorzej. Wie, że jeśli mi przerwie, rozerwę go na strzępy zaostrzonymi pazurami. To coś... To coś właśnie ze mnie wychodzi. Ludzie płaczą. Nie, nie ze strachu. Podoba im się. Nigdy wcześniej nie słyszeli takiej muzyki. Uzależniają się. Przyjdą na następny koncert jako bezpłciowe poobdzierane trupy pragnące więcej i więcej. Uzależnią się. Tak, jak ja. 
        Moje źrenice się poszerzają. Czuję, że to coś ze mnie wychodzi. Coś, co w ciągu dnia spoczywa na dnie mojej duszy uwięzione w kajdankach w żelaznej klatce w pomieszczeniu zamkniętym na cztery spusty i zabitym deskami. Potwór. Jest zupełnie inny niż ja. Jednak jako że spoczął akurat w moim ciele pozwalam mu czasem ożyć. Czasem - kiedy gram. Wtedy nasze dusze łączą się w jedność doprowadzając ciało i organizm do rozterki, do jednoczesnej śmierci i odżywania na nowo. Chcę, żeby inni też mogli poczuć to wspaniałe uczucie. GIŃCIE.
        Mam ochotę pozabijać was wszystkich, widzę, jak wylewają się wam flaki, jak wasze ciało zostaje puste bez jakichkolwiek organów w środku, jak padacie na ziemię z krzykiem, że chcecie więcej, więcej, że chcecie więcej. Nie widzicie sceny, wasze oczy zalane są krwią, która za wszelką cenę chce wydostać się na zewnątrz. Ona kipi. Pozbywacie się wszelkich emocji, one z was wyciekają, wypływają z wodą i mózgiem. Mimo to nadal czołgacie się jak zombie w stronę sceny, bo chcecie więcej. To nieistotne, że nie żyjecie. Wystarczy, że zagram kolejny kawałek, wtedy powstaniecie na nowo. Tak, śmieję się! Teraz jesteście pod panowaniem wszechmocnej muzyki. I co teraz zrobicie? Jeśli ona postanowi odejść, już nigdy nie wstaniecie. Nigdy nie wstaniecie. Jesteście niczym bez niej. Wszyscy jesteśmy niczym. Jesteśmy wypranymi z emocji wrakami. 
        Tak bardzo chcę usiąść przy fortepianie i zrobić coś, czego nikt inny nie potrafi, na co nikt inny jeszcze nie wpadł, chcę czegoś nowego. Tak bardzo chcę czegoś nowego. Chcę powyłamywać sobie wszystkie palce, żeby uzyskać inną barwę dźwięku. Chcę usłyszeć inną barwę dźwięku. Taką, jaką jeszcze nikt nie grał. Chcę powyłamywać swoje palce. 
        Dlaczego nic nie czujecie?! Jak możecie nic nie czuć, siedząc na widowni tuż przy samej scenie?! Słysząc mnie. Dlaczego nie czujecie? Umieram...



~~*~~



        Leżę tuż obok Ricka i obserwuję jego uśpioną twarz. Mam wrażenie, że go zabiłem. Wygląda, jakby się uśmiechał. Wszędzie nadal roznosi się melodia jednej z piosenek King Cole'a. Nienawidzę nocy, podczas których nie mogę zasnąć. Włączam muzykę, bo boję się napływających myśli. Staram się od nich uciec w jakikolwiek sposób, zagłuszanie ich muzyką zawsze działa. Rick rozchyla lekko wargi i uśmiecha się. Po chwili, nie otwierając oczu, zaczyna się śmiać. Wyciąga ręce i przytula mnie z całej siły. Śmieje się i ukrywa twarz w moim torsie. 
- Co czujesz? - pyta, niespodziewanie przestając się śmiać. - Co czujesz, Keith?
- Zmęczenie... - odpowiadam szeptem. 
- Nie to mam na myśli. - mówi stanowczo. - Powiedz mi, co czujesz. 
- Jest mi źle. - odpieram krótko. 
- Posłuchaj. - radzi. 
        Leży na mnie w ciszy, wtulając się w mój tors. Staram się słuchać muzyki zamiast nachodzących mnie chorych myśli. Jednak... 
- Keith... - zaczyna z uśmiechem. - Ta muzyka... sprawia, że ożywam. 
        Miałem rację. Zabiłem go. 



~~*~~



        Spalił ostatniego papierosa, wyrzucił filtr na ziemię i przygniótł go podeszwą buta. Poczułem na sobie jego wzrok. Przez moment obserwował mnie w ciszy, po chwili przerwał ją, mówiąc:
- Mimo wszystko brokuł i drzewo nadal mają wspólne cechy. 
- Pochodzą w pewnym sensie od jednego gatunku. - potwierdziłem jego teorię. 
- W zasadzie wszystko pochodzi od trzaśnięcia kamieniem o kamień. - zaśmiał się, wyciągając się na ławce. 
- Kim jesteś? - zapytałem, rzucając mu wyzywające spojrzenie. 
        Nie odpowiedział ani słowem, ani nawet wzrokiem. Patrzył z niespokojnym uśmiechem w stronę rzeki. Patrzyłem na niego cały czas, oczekując odpowiedzi. 
- Kim jesteś? - ponowiłem pytanie. 
        Tym razem spojrzał na mnie i wyraźnie posmutniał. 
- Tobą. 
        Zamarłem. Ten człowiek wydawał mi się wyjątkowo dziwny od samego początku. Cholera, mogłem go zbyć wcześniej, a teraz...
- Czy ty naprawdę tego nie zauważasz? - zapytał.
- Przestań bawić się w jakieś chore gierki! Nie rozumiem tych metafor!
- To nie była metafora. 
        Tego się obawiałem. Mimo to nadal łudziłem się, że koleś typowo ściemnia. Jednak jego wzrok mówił zupełnie co innego. Wziąłem nuty i powoli oddaliłem się na bezpieczną odległość, potem zacząłem biec ze wszystkich sił przed siebie. Obserwował mnie do samego końca. 



~~*~~


2 comments:

  1. Kompletnie schizowy rozdział. A pierwszy akapit to mistrzostwo psychodelicznego klimatu. P.S. Jak można tak jednomyślnie opisywać fanów, którzy nie widzą świata bez swojej gwiazdy w centrum?!
    Ddddobre :D

    ReplyDelete
  2. Ciekawe jak to wszystko się zakończy...Szkoda,że rozdziały są tak krótkie...

    ReplyDelete