27.9.13

Piekło w sercu raju.

Dział: One Shot
Numer rozdziału: -
Gatunek: Yaoi




        Apocalyptica Bar, miejsce dla wielu kojarzące się z wszelakimi hulankami, niekończącym się pijaństwem, wybrykami, uleganiem namiętnościom, nierzadko ekscesom, emanowało dzisiaj paradoksalnym spokojem, którego tego dnia nic nie mogło zakłócić. Znasz to uczucie, kiedy masz wrażenie, że jesteś świadkiem znaków? Znaków, które potwierdzają, że znalazłeś się gdzieś w odpowiednim miejscu i czasie? Jednak nigdy nie możesz zrozumieć, jaka siła cię tam przywiodła... 
        Szatyn wykręcił nadgarstek, zdejmując z niego frotkę, po czym spiął włosy w krótki kucyk. Większość kosmyków tak czy inaczej opadła mu delikatnie na twarz, czyniąc jego out-fit nieco zawadiackim, a nawet niegrzecznym. Obejrzał się za siebie i rzucił zmęczone spojrzenie wiszącemu nań zegarowi, który ogłaszał właśnie jedenastą wieczorem. 
- Random, trzy razy irlandzka mieszana, szósty stolik. - odparł barman dość cichym tonem, co było nadzwyczaj dziwne w takim miejscu, jak to. 
        Szatyn westchnął z nieukrywaną wściekłością. W rzeczywistości jego zmiana powinna była się skończyć jakieś półtorej godziny temu, jednak tuż przed południem szef oznajmił mężczyźnie, że musi zostać dzisiaj dłużej. Nie podał nawet żadnych konstruktywnych powodów. Random zagarnął więc trzy kufle ociekające złotym płynem, wyszedł zza lady i skierował się ku stolikowi. 
- Przepraszam, można...? - zaczął nieśmiało jeden z klientów przy innym stoliku. 
- Moment. - rzucił stanowczo. Doszedłszy do stolika szóstego postawił whiskey na blacie, rzucając rozdrażnione spojrzenie jednemu z gości. Koleś wzdrygnął się na sam widok. 
        Obrócił się na pięcie i wrócił do poprzedniej ławy. Ospale i flegmatycznie sięgnął do tylnej kieszeni po mały notesik. 
- Naprawdę bardzo żałuję, że nie podajecie tu kawy z imbirem. - westchnął tęgi osobnik, zajmujący miejsce po jego prawej. Był ubrany w eleganckie ciemne spodnie, białą, świeżo wykrochmaloną koszulę, ciasno zaciśnięty krawat i opinającą marynarkę, mimo wysokiej temperatury panującej we wnętrzu. - Naprawdę ubolewam z tego powodu...
- Naprawdę bardzo żałuję, że nie podajemy tu kawy z imbirem... - odrzekł Random. - Słyszałem o wielu przypadkach, gdy wywołała efekt przeczyszczający, który w pańskim przypadku mógłby przynieść wiele korzyści. Ach, jak ubolewam z tego powodu. 
        Siedzący naprzeciwko niego mężczyzna parsknął niepohamowanym śmiechem, co wywołało u owego typka rumieniec oblewający całą twarz. Random uśmiechnął się zawadiacko, odebrał zamówienie, po czym wrócił za ladę, nucąc melodię graną właśnie przez pianistę. 
        Z ognistego temperamentu i spokojnej wody najczęściej powstaje dym. Mimo, że jeszcze nic się nie wydarzyło, smugi roznosiły się i tańczyły ze sobą, wypełniając całe wnętrze. Szatyn wziął do ręki kieliszek i począł pucować go nieopodal leżącą ściereczką. Oparłszy się o blat spojrzał ponownie na zegarek. 
- Za dwadzieścia minut zamykamy. - odparł barman, przechodząc obok wycieńczonego szatyna. 
        Tym razem czas przyspieszył swoje tempo i upłynął nieco szybciej niż dotychczas. Random nadal stał, oparty o blat i szorował lśniący już czystością kieliszek. Ignorował wszystkie "do widzenia" i "dobranoc" klientów, nawet pożegnania pracowników. Zegar wybił dwunastą. Szatyn powoli podniósł wzrok. Odwróciwszy się na pięcie zaskoczył go niespodziewany widok. Bar był prawie pusty. Prawie - nie licząc leżących na ziemi niedopałków, śmieci okalających właściwie całą budę, pustych kufli na stolikach i pewnego jegomościa zajmującego miejsce przy ladzie. Rzucił mu wściekłe spojrzenie licząc, że na sam widok przestraszy się i opuści to miejsce. On jednak siedział niewzruszony i jak gdyby nigdy nic dopijał wódkę. Po krótkiej chwili Random zorientował się odnośnie do tożsamości klienta. Był to człowiek siedzący naprzeciwko zdissowanego przez niego kolesia. Miał czarne przydługie włosy, na których gdzieniegdzie widniały już siwiejące pasma, jasną zmęczoną cerę i jasno-niebieskie oczy. Około... trzydzieści pięć lat? Około. Szatyn zauważywszy, że nie zbiera mu się na wyjście, zrezygnowany zajął miejsce po drugiej stronie i nalał sobie szkockiej. 
- Mężczyzna, którego zjechałeś -  zaczął nagle. - jest właścicielem sieci firm. To uczyniło go milionerem. Miałem właśnie podpisać z nim kontrakt. 
- Chcesz mnie pobić, że zniweczyłem twoje plany? - zapytał Random, biorąc łyk whiskey. 
- Nie, przełożył podpisanie kontraktu na jutro. - odparł, zaciągając się papierosem. - Chcę ci podziękować za wjechanie mu na ambicje. Nawet nie wiesz, jak mnie korci, żeby to zrobić za każdym razem, jak go widzę. 
- Taka praca. - odpowiedział Random, wywołując tym samym śmiech u mężczyzny. 
- Jutro moje nazwisko zabrzmi w wszelkich mediach, wyobrażasz sobie? - kontynuował. - Gdzie się nie obejrzysz, telewizja, internet, gazety, czasopisma, wszędzie Anthony Lisovsky. Cholera, nawet nie wiesz, jak mnie to cieszy...
- Obydwaj jesteśmy szczęśliwcami. - rzekł. - Podczas gdy ty będziesz podpisywał kontrakt, ja będę z euforią parał się bieganiem wśród stolików. 
- Co to za pesymizm? - wybuchnął śmiechem. - Chyba czas już na mnie, zresztą na ciebie chyba już też. 
        Opuściwszy lokal zaczęli śmiać się niepohamowanie w zasadzie... z niczego. Alkohol dopiero teraz w pełni uderzył im do głów. Byli jednak na tyle świadomi, by nie wsiadać do samochodów. Uznali więc, że pójdą w jakimkolwiek kierunku przed siebie. 
- Musisz być szczęśliwy będąc w takiej sytuacji. Jakie to uczucie? - zapytał Random, spoglądając w dół. 
- Jeśli ktoś zbyt długo żyje w miejscu doskonałym, zaczyna się nudzić. - odpowiedział. - Nie wiesz, jak to jest być szczęśliwym?
- To mnie różni od innych. Gdy oni mają skrzydła, by przenieść się ponad problemy życia codziennego, ja nie potrafię w nie uwierzyć i jeszcze bardziej się w tym pogrążam. 
        Głupie zrządzenie losu doprowadziło ich do starej kamienicy, w której mieszkał Random. Nieświadomie i z przyzwyczajenia wyjął klucze i wszedł do środka. Tony podążał za nim. Minęli dwa ciemne korytarze. Światło było zepsute, więc szli po omacku. Wokół roznosił się swąd, jakby gdzieś w zaułku rozkładał się trup. W dodatku ten cholerny zapach wilgoci... Dotarli do schodów. Trzymając się kurczowo poręczy dostali się na szóste piętro. Random przekręcił klucz i otworzył drzwi.
- Napijesz się czegoś? Zjesz coś? - zapytał na wejściu.
- Skąd u ciebie taka nagła grzeczność i empatia? - spytał ironicznie Tony. - Czy to jeden ze skutków alkoholu?
- Nagła grzeczność i empatia... - syknął. - Znamy się zaledwie godzinę, a zachowujesz się, jakbyś znał mnie od zawsze.
        Anthony wybuchnął śmiechem. Random przerwał niecierpliwe przeszukiwanie lodówki i gwałtownie odwrócił się do bruneta. Rzucił mu niepewne spojrzenie, jak gdyby nie zdawał sobie sprawy z tego, o czym jego towarzysz mówił.
- W drodze powrotnej byłem pewien, że sobie przypomniałeś. Prowadziłeś rozmowę w dokładnie w taki sam sposób jak zawsze. - odparł z uśmiechem, podpierając podbródek na dłoni. - Teraz przeszło mi przez myśl, że możesz nie pamiętać przez alkohol. Jednak na samym początku, gdy jeszcze siedzieliśmy w knajpie, wyglądałeś na kompletnie obojętnego. W takim razie... Naprawdę nie kojarzysz?
        Random wpatrywał się w niego z dokładnie takim samym spojrzeniem jak przed chwilą. Przekręcił nieco głowę w bok, jak dziwiący się piesek.
- Zdradzę ci sekret. - szepnął Tony z uśmiechem. - "Lisovsky" nie jest moim prawdziwym nazwiskiem. Brzmi ono "Carter".
        Random wzdrygnął się nerwowo, oparł o blat kuchenny, po czym zsunął w dół, drżąc niepohamowanie. Wbił początkowo wzrok w chłodne kafelki podłogowe. Po chwili jednak powoli i ostrożnie skierował spojrzenie nieco wyżej, jeszcze trochę wyżej i wyżej... Spojrzał mu w oczy. "Tak... Zdecydowanie..." - pomyślał. "To on." Podniósł się powoli, próbując zaprzestać drżeniu ciała. Zajął miejsce naprzeciwko niego i oparł czołem o jego czoło.
- Tyle czasu... - westchnął Random. - Gdzie byłeś?
- To historia na kilka godzin. - odparł.
- Zostań na noc. - rzucił krótko tonem nie przyjmującym sprzeciwu.
- W sumie... - zaśmiał się Tony. - Sprawy się za szybko toczą. Nie pozwólmy, żeby to zburzyło się przez brak solidnych fundamentów, tak jak ostatnio.
- A więc... podejmiesz ryzyko oswojenia? - zapytał z nadzieją w głosie.
- ...Tęsknię za tym. - odpowiedział, zagłębiając swoje spojrzenie w jego oczach. - Pozwól, że jeszcze dzisiaj cię opuszczę, jednak... Spotkajmy się jutro. Tam, gdzie zawsze mieliśmy zwyczaj się widywać.
        Nie zaczekawszy na twierdzącą czy przeczącą odpowiedź pocałował go delikatnie w policzek, pożegnał uśmiechem i opuścił mieszkanie bez słowa. Random siedział w tej samej pozycji dłuższy moment nie mogąc uwierzyć w to, co się wydarzyło. Nalał sobie kolejną szklankę whiskey, po czym wlał ją w siebie na raz.
        Minęło już sporo czasu od rozstania... Poznali się w nietypowy sposób - przez swoje dziewczyny. Były najlepszymi przyjaciółkami, łączyła je szczególnie silna, wręcz nierozerwalna więź. Wadą tego było to, że były od siebie zależne. Nie potrafiły podejmować samodzielnie decyzji bez uzgodnienia z tą drugą. Pech chciał, że jedna z nich postanowiła porzucić chłopaka. Druga obawiała się, że będzie zmuszona poświęcić jej o wiele więcej czasu po takim wydarzeniu, nie była w stanie rozerwać się między dwoma osobami. Postąpiła tak samo jak przyjaciółka. Zarówno Random, jak i Tony, nie byli w stanie zrozumieć intencji dziewczyn, co doprowadziło ich do tak tragicznej rozpaczy, że zapili się niemal na śmierć. W ostatnim akcie nietrzeźwości wydarzyło się między nimi coś wyjątkowo dziwnego, jednak... Żaden z nich tego nie żałował. Trwali w tym ponad rok. Potem rodzice Randoma postanowili przeprowadzić się na drugi koniec kraju. Minęło dwanaście lat od rozstania.
        Przeciągnął się leniwie i wyjrzał za okno. Mimo wszechobecnej melancholii, panującej na dworze szarugi, mgły i deszczu, czuł się wyjątkowo szczęśliwy tego dnia. Ogarnąwszy się w maksymalnie szybkim tempie, wybiegł z domu, w biegu zarzucając na siebie kurtkę. Nie myślał o tym, czy nie zostawił włączonego żelazka, czy zjadł śniadanie, czy nie zapomniał zamknąć drzwi na klucz. Teraz liczyło się tylko jedno.
        Dobiegł do drewnianego mostku dzielącego dwie wysepki nad rzeką i pochylił się nad wodą, wpatrując się w swoje odbicie rozpraszane przez krople deszczu odbijające się od srebrzystej tafli. Wokół nie było żywej duszy. Począł niecierpliwie chodzić w kółko, gdy nagle...
- Witaj. - usłyszał znajomy głos. Odwrócił się gwałtownie.
- Jesteś nareszcie. - odparł z szerokim uśmiechem, wtulając się w fałdy jego płaszcza. Ku jego zdziwieniu Tony odsunął go lekko od siebie.
- Wybacz mi. Popełniłem błąd. - rzucił krótko, spuszczając wzrok.
- Błąd? - zapytał zdezorientowany.
- Random, ja... Nigdy nie kłamię, wiesz o tym. - zaczął, patrząc w dół. - Kiedy dawno temu powiedziałem ci, że cię kocham, było tak. Rzekłem również, że będę cię kochał zawsze. I tak też jest.
- Do czego zmierzasz? - spytał niepewnie.
- Są rzeczy, których nie mogę zrobić, nieważne, jak bardzo bym chciał... Wiedz, że nadal cię kocham, jednak...
- Co masz na myśli?
- Wiele się wydarzyło przez ostatnie kilka lat, nie wiem nawet, jak mam to ubrać w słowa...
- Tony, bądźże konkretny.
- Nie bądź na mnie zły...
- Będę, jeżeli zaraz nie powiesz mi, o co chodzi.
        Silny wiatr otoczył ich zimną pierzyną liśćmi i deszczem plecioną. Stali w bezruchu wpatrując się w siebie, jakby oczekiwana przez nich chwila miała już nigdy nie nadejść.
- Kocham cię i zawsze będę. Wybacz mi, jednak teraz nie mam wyjścia. Muszę wracać do... rodziny...



~~*~~




2 comments:

  1. Ach, ta rodzinka. Ona zawsze wie jak przeszkodzić w życiu prywatnym.
    Swoją drogą: ja czekam na jakieś miłosne uniesienia a tu co? Nic, bo... rodzina...

    ReplyDelete
    Replies
    1. Teraz jak czytam ten rozdział jeszcze raz to widzę, że faktycznie końcówka zrypała wszelkie starania :P Well, nauczka na przyszłość!

      Delete